Ale właśnie dlatego, że nie dla zysków, zasług, chlebów, jeno z duszy całej ojczyźnie służył i sumienie miał pod tym względem czyste, czuł swoją wartość i to dodawało mu otuchy.
„Inni się warcholili, a jam się bił — myślał sobie. — Pan Bóg żołnierzykowi nagrodzi i teraz mu dopomoże.”
Poznał jednak, że skoro nie było czasu na zaloty, trzeba było prędko działać i wszystko od razu na hazard wystawić: pojechać, oświadczyć się z miejsca i albo po przyspieszonych zapowiedziach ślub wziąść[196], albo zjeść arbuza[197].
— Jadłem nieraz, zjem i teraz! — mruczał pan Wołodyjowski ruszając żółtymi wąsikami. — Co mi szkodzi!
Była jednak pewna strona w tym nagłym postanowieniu, która mu się nie podobała. Oto zadawał sobie pytanie: czy jadąc z oświadczeniem tak zaraz po uratowaniu panny, nie będzie podobny do natrętnego wierzyciela, który chce, by mu jak najprędzej i z lichwą dług spłacono?
— Może to i nie będzie po kawalersku?
Ba! ale za cóż żądać wdzięczności, jeśli nie za usługę? A jeśli ów pośpiech nie pójdzie po sercu pannie, jeśli się nań skrzywi, to jej przecie można powiedzieć: „Mościa panno, rok bym w zaloty jeździł i w ślepki[198] ci patrzył, alem żołnierz, a tam trąby na wojnę grają!”
— Tak i pojadę! — mówił sobie pan Wołodyjowski.
Lecz po chwili znowu inna myśl przyszła mu do głowy. A jeśli ona odpowie: „Idźże waćpan na wojnę, mości żołnierzu, a po wojnie będziesz rok do mnie jeździł i w ślepki mi patrzył, bo ja człowiekowi, którego nie znam, duszy i ciała od razu nie oddam.”
Wtedy wszystko przepadnie.
Że przepadnie, czuł to pan Wołodyjowski doskonale; bo pominąwszy pannę, którą przez ten czas inny wziąć może, nie był pan Wołodyjowski pewny własnej stałości. Sumienie mu to mówiło, że w nim samym afekt zapalał się, bywało, tak jak słoma, ale i gasł jak słoma.
Wtedy wszystko przepadnie!… I kołatajże się dalej, żołnierzu-tułaczu, z obozu do obozu, z bitwy na bitwę, bez dachu na świecie, bez duszy żywej bliskiej. Rozglądaj się po wojnie na cztery strony świata, nie wiedząc, gdzie głowę poza cekhauzem[199] złożyć!
Ostatecznie pan Wołodyjowski nie wiedział, co czynić.
Ciasno mu się jakoś uczyniło w pacunelskim dworku i duszno, więc wziął czapkę, by wyjść trochę na drogę i słońca majowego zażyć. W progu natknął się na jednego z ludzi Kmicicowych w niewolę wziętych, któren staremu Pakoszowi przypadł w udziale. Kozak grzał się na słońcu i na bandurze brzdąkał.
— A co ty tu robisz? — pytał pan Wołodyjowski.
— Hraju, pane[200] — odpowiedział Kozak, podnoszą wynędzniałą twarz.
— Skąd ty jesteś? — pytał dalej pan Michał, kontent[201], że ma jakowąś w rozmyślaniach przerwę.
— Z daleka, pane, spod Zwiahla[202].
— Czemużeś to nie umknął jako reszta twoich towarzyszów? O, tacy synowie! Darowała was szlachta życiem w Lubiczu, by mieć robociznę, a wyście zaraz poumykali, ledwie z was łyka zdjęto.
— Ja nie ucieknę. Tu zdechnę jak sobaka[203].
— Takżeś tu sobie upodobał?
— Komu lepiej na polu, to umyka, a mnie tu lepiej. Ja miał nogę przestrzeloną, a tu mnie ją obwinęła szlachcianka, starego córka, i dobre słowo rzekła. Takiej ja krasawicy na oczy nie widział… Na co mnie odchodzić?
— Któraż ci tak dogodziła?
— Marysia.
— I ty już ostaniesz?
— Jeśli zdechnę, to i wyniosą, a nie, to ostanę.
— Zali myślisz u Pakosza córkę wysłużyć?
— Ne znaju, pane[204].
— Pierwej by takiemu hołyszowi[205] śmierć dał niż córkę.
— U mnie czerwońce w lesie zakopane: dwie garści.
— Z rozboju?
— Z rozboju, pane.
— Choćbyś i garniec miał, toś chłop, a Pakosz szlachcic.
— Ja z bojarów putnych[206].
— Jeśliś ty z bojarów putnych, toś gorzej niż chłop, boś zdrajca. Jakże to mogłeś nieprzyjacielowi służyć?
— Ja mu i nie służył.
— A skądże was pan Kmicic brał?
— Z gościńca. Ja służył u pana hetmana polnego, ale potem chorągiew rozlazła się, bo nie było co jeść. Do domu nie miałem po co wracać, bo spalony. Inni na gościniec poszli rozbijać, tak i ja z nimi poszedł.
Pan Wołodyjowski zdziwił się mocno, gdyż aż dotąd sądził, że pan Kmicic napadł Oleńkę z siłami pożyczonymi u nieprzyjaciela.
— To pan Kmicic nie od Trubeckiego was dostał?
— Było między nami najwięcej takich, co przedtem u Trubeckiego i Chowańskiego służyli, ale tak i od nich zbiegli na gościńce.
— I dlaczego wy za panem Kmicicem poszli?
— Bo on sławny ataman. Nam mówili, że na kogo on krzyknie, żeby za nim szedł, to jakby mu talarów w mieszek nasypał. Dlatego my poszli. No, Bóg nie poszczęścił!
Pan Wołodyjowski począł głową kręcić i rozmyślać, że jednak tego Kmicica zanadto uczerniono; potem spojrzał na wybladłego bojarzynka i znów głową pokręcił.
— Także ty ją miłujesz?
— Oj! tak, pane!
Pan Wołodyjowski odszedł, a odchodząc pomyślał sobie: „Ot! rezolutny człowiek. Ten sobie głowy nie łamał: pokochał i zostaje. Tacy najlepsi… Jeśli naprawdę on z putnych bojarów, toć to tenże gatunek co i zaściankowa szlachta. Jak swoje czerwońce wygrzebie, może mu stary Marysię odda. A czemu? Bo w palce nie stukał, jeno się zawziął, że ją dostanie. Zawezmę się i ja!”
Tak rozmyślając, szedł pan Wołodyjowski drogą po słońcu, czasem stawał i w ziemię oczy wbijał lub je w niebo podnosił; to znów szedł dalej, aż nagle ujrzał lecące po niebie stadko dzikich kaczek.
Wówczas począł[207] sobie z nich wróżyć: jechać, nie jechać?… Wypadło mu, żeby jechać.
— Pojadę, nie może inaczej być!
To rzekłszy zawrócił do domu; ale po drodze wstąpił jeszcze do stajenki, przed którą dwóch czeladniczków jego w kości grało.
— Syruć — rzekł pan Wołodyjowski — a grzywa u Basiora zapleciona?
— Zapleciona, panie pułkowniku!
Pan Wołodyjowski wszedł do stajni. Basior odezwał mu się od drabinki; rycerz zbliżył się, poklepał go po boku, następnie jął liczyć warkocze na karku.
— Jechać… nie jechać… jechać!…
Wróżba wypadła znów pomyślnie.
— Konie siodłać i samym się przybrać uczciwie! — zakomenderował pan Wołodyjowski.
Za czym prędko już poszedł do domu i począł się stroić. Wdział buty wysokie, rajtarskie, żółte, z klapkami na podbiciu i złoconymi ostrogami, a mundur nowy, czerwony; do tego rapierek w stalowej pochwie, przedni, z gardą złotem przerabianą; do tego półpancerzyk z jasnej stali pokrywający tylko wierzchnią część piersi pod szyję; miał i kołpaczek[208] rysi z pięknym piórem czaplim, ale że ten do polskiego tylko ubioru pasował, więc go zostawił w skrzyni, a na głowę wdział hełm szwedzki z czółenkiem i wyszedł przed ganek.
— Gdzie to wasza miłość jedzie? — pytał go stary Pakosz siedzący na przyzbie.
— Gdzie jadę? Słuszna, abym tej tam waszej panny o zdrowie spytał, bo za grubianina by mnie wziąć mogła.
— Od waszej miłości aż łuna bije. Kiep każden gil! Już by chyba panna oczu nie miała, żeby się zaraz nie zakochała…