— Oj, to! oj, to! — rzekł Zagłoba zacierając dłonie. — Przyschło już niemało krwi szwedzkiej na moich rękach i jeszcze niemało przyschnie… Niewielu już tych starych żołnierzy żyje, którzy mnie pod Puckiem i pod Trzcianą pamiętają; ale ci, którzy dotąd żyją, nigdy nie zapomną.
— A książę Bogusław tu jest? — pytał Wołodyjowski.
— A jakże. Prócz tego dziś spodziewamy się jakichś wielkich gości, bo pokoje górne wyprzątają, a wieczorem ma być bankiet w zamku. Wątpię, Michale, czy się dziś do księcia dostaniesz.
— Samże on mnie na dziś wezwał.
— To nic, ale okrutnie zajęty… Przy tym… nie wiem, czy mogę waszmosciom o tym mówić… wszelako za godzinę i tak wszyscy o tym wiedzieć będą… więc powiem… Tu się nadzwyczajne jakieś rzeczy dzieją…
— Co takiego? co takiego? — pytał Zagłoba.
— Owóż trzeba waćpanom wiedzieć, że przed dwoma dniami przyjechał tu pan Judycki, kawaler maltański, o którym musieliście słyszeć.
— A jakże — rzekł Jan — wielki to rycerz!
— Zaraz zaś po nim nadjechał i pan hetman polny Gosiewski. Dziwiliśmy się wielce, bo wiadoma rzecz, w jakiej emulacji[340] i nieprzyjaźni pan hetman polny żyje z naszym księciem. Niektórzy tedy cieszyli się, że zgoda nastąpiła między panami, i mówili, że to ją właśnie inkursja[341] szwedzka sprowadziła. Sam tak myślałem; tymczasem wczoraj zamknęli się we trzech na naradę, pozamykali wszystkie drzwi, nikt nic nie mógł słyszeć, o czym radzili; jeno pan Krepsztuł, któren wartę za drzwiami trzymał, mówił nam, że okrutnie głośno rozprawiali, a zwłaszcza hetman polny. Później sam książę odprowadził ich do komnat sypialnych, a w nocy, imainujcie[342] sobie (tu pan Charłamp zniżył głos), wartę każdemu przy drzwiach postawili.
Pan Wołodyjowski aż się zerwał z miejsca.
— Na Boga! nie może być!
— A przecież tak jest… Przy jednych i przy drugich drzwiach, Szkoci z rusznicami stoją i mają rozkaz pod gardłem nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać…
Rycerze spoglądali na się w zdumieniu, a pan Charłamp nie mniej był zdumiony własnymi słowami i patrzył na nich wytrzeszczając oczy, jakoby czekał od nich wyjaśnienia zagadki.
— To się znaczy, że pan podskarbi w areszt wzięty?… Hetman wielki aresztował polnego? — mówił Zagłoba. — Co to jest?
— Albo ja wiem. I Judycki, taki rycerz!
— Musieli przecie oficerowie książęcy mówić ze sobą o tym, zgadywać powody… Nicżeś nie słyszał?
— Pytałem jeszcze wczoraj w nocy Harasimowicza…
— I cóż waćpanu powiedział? — pytał Zagłoba.
— Nic nie chciał mówić, jeno palec na gębie położył i rzekł: „To zdrajcy!”
— Jak to zdrajcy?… jak to zdrajcy? — wołał biorąc się za głowę Wołodyjowski. — Ani pan podskarbi Gosiewski nie zdrajca, ani pan Judycki nie zdrajca. Toż ich cała Rzeczpospolita zna jako zacnych ludzi i ojczyznę kochających.
— Dziś nikomu nie można wierzyć — odparł posępnie Stanisław Skrzetuski. — Albo to Krzysztof Opaliński nie uchodził za Katona? Alboż nie wyrzucał innym przywar, występków, prywaty?… A gdy przyszło co do czego, pierwszy zdradził, i nie własną tylko osobę, ale całą prowincję do zdrady pociągnął.
— Ależ ja za pana podskarbiego i za pana Judyckiego głowę daję! — wołał Wołodyjowski.
— Nie dawaj, Michałku głowy za nikogo — odrzekł Zagłoba. — Jużci, nie bez kozery ich aresztowano. Musieli w jakieś konszachty wchodzić, nie może inaczej być… Jak to? książę gotuje się na wojnę okrutną i każda pomoc mu miła… Kogóż więc może w takiej chwili w areszt brać, jeśli nie tych, co mu do wojny przeszkadzają?… Co jeśli tak jest, jeśli ci dwaj panowie istotnie przeszkadzali, to chwała Bogu, że ich uprzedzono. Warci w podziemiu siedzieć… Ha! szelmy!… W takiej chwili praktyki czynić, z nieprzyjacielem się znosić[343], na ojczyznę nastawać, wielkiemu wojownikowi w imprezie przeszkadzać! Na Matkę Najświętszą, mało i tego, co ich spotkało!
— Dziwy to są, takie dziwy, że w głowie się nie chcą pomieścić — rzekł Charłamp — bo już pominąwszy, że to tak wielcy dygnitarze, aresztowano ich bez sądu, bez sejmu, bez woli Rzeczypospolitej całej, czego i sam król nie ma prawa czynić.
— Jako żywo! — zakrzyknął pan Michał.
— Widać książę jegomość rzymskie chce u nas zaprowadzić zwyczaje — rzekł Stanisław Skrzetuski — i dyktatorem w czasie wojny zostać.
— A niech będzie i dyktatorem, byle Szwedów bił — odpowiedział Zagłoba. — Ja pierwszy votum[344] za tym daję, aby mu dyktatura została powierzona.
Jan Skrzetuski zamyślił się i rzekł po chwili:
— Byle nie chciał zostać protektorem jako ów Angielczyk Kromwel, któren na pana własnego nie wahał się świętokradzkiej ręki podnieść.
— Ba, Kromwel! Kromwel heretyk! — zakrzyknął Zagłoba.
— A książę wojewoda? — spytał poważnie pan Jan Skrzetuski.
Na to umilkli wszyscy i ze strachem przez chwilę patrzyli w przyszłość ciemną, tylko pan Charłamp nasrożył się zaraz i rzekł:
— Służyłem pod księciem wojewodą z młodych lat, choć małom młodszy od niego, bo naprzód, młodzikiem jeszcze, był moim rotmistrzem, potem hetmanem polnym, a dziś jest wielkim. Znam go lepiej od waćpanów, a zarazem czczę i miłuję, dlatego proszę, nie równajcie go z Kromwelem, abym zaś nie musiał wam na to powiedzieć czegoś, czego mi, jako gospodarzowi w tej izbie, mówić nie wypada…
Tu pan Charłamp począł okrutnie wąsiskami ruszać i trochę spode łba spoglądać na pana Jana Skrzetuskiego, co widząc pan Wołodyjowski utkwił znów w pana Charłampa wzrok zimny i bystry, jakby mu chciał rzec:
— Warknij no tylko!
Wąsal pomiarkował się zatem natychmiast, bo pana Michała miał w nadzwyczajnej estymie, a zresztą niebezpiecznie było się z nim gniewać, więc mówił dalej tonem daleko już łagodniejszym:
— Kalwin książę jest, ale przecie wiary prawdziwej dla błędów nie porzucił, jeno się w nich urodził. Nigdy on nie zostanie ani Kromwelem, ani Radziejowskim, ani Opalińskim, choćby Kiejdany miały się w ziemię zapaść. Nie taka to krew, nie taki to ród!
— Jeśli jest diabłem i ma rogi na głowie — rzekł pan Zagłoba — to tym lepiej, bo będzie miał czym Szwedów bóść.
— Ale że pan Gosiewski i pan kawaler Judycki aresztowani?… no, no! — mówił kręcąc głową Wołodyjowski. — Nie bardzo książę na swych gości, którzy mu zaufali, łaskaw.
— Co mówisz, Michale! — odparł Charłamp. — Tak łaskaw, jak nigdy w życiu nie był… Ojciec to teraz prawdziwy dla rycerstwa. Pamiętasz, jak to dawniej miał wiecznie kozła na czole, a w gębie jedno słowo: „służba!” Większy strach brał zbliżyć się do jego majestatu niż do królewskiego — a dziś każdego dnia między porucznikami i towarzystwem chodzi, a rozmawia, a każdego pyta o familię, o dzieci, o fortunę i po nazwisku każdemu mówi, a rozpytuje, czy się komu w służbie krzywda nie dzieje. On, który pomiędzy największymi panami nie chce mieć równych, wczoraj — nie! onegdaj! — chodził pod rękę z młodym Kmicicem, ażeśmy wszyscy oczom wierzyć nie chcieli, bo choć wielki to ród Kmicica, ale to całkiem młodziak i podobno siła grawaminów na nim cięży, o czym ty wiesz najlepiej.
— Wiem, wiem — rzekł Wołodyjowski. — To Kmicic dawno tu jest?
— Teraz go nie ma, bo wczoraj pojechał do Czejkiszek po regiment piechoty, który tam stoi. Nikt teraz nie jest w takich faworach u księcia, jak Kmicic. Gdy odjeżdżał, książę spoglądał za nim przez chwilę, a potem rzekł: „Do wszystkiego ten to człowiek i gotów samego diabła za ogon przytrzymać, gdy mu każę!” Słyszeliśmy to na własne uszy. Prawda, że taką chorągiew Kmicic przyprowadził, jakiej drugiej w całym wojsku nie masz. Ludzie i konie jak smoki.