— Kto ów oficer? — zawołał Kmicie.
— Ja! — odrzekł sucho Hassling.
Pan Andrzej porwał go tak w ramiona, że młody Szkot, słabym jeszcze będąc, krzyknął z bólu.
— Nic to! — zawołał Kmicic. — Nie jesteś jeńcem, jesteś moim bratem, przyjacielem! Mów, czego chcesz? Na Boga, powiadaj, czego chcesz?
— Spocząć chwilę! — odrzekł, dysząc, Hassling.
I umilkł, ściskał tylko ręce, które mu podawali Wołodyjowski i Zagłoba, na koniec sam widząc, że wszyscy płoną z ciekawości, mówił dalej:
— Ostrzegłem ją też, o czym wszyscy wiedzieli, że medyk książęcy przygotowywał jakieś bezoary[378] i dekokta[379] odurzające. Tymczasem obawy okazały się płonne, bo wmieszał się do sprawy Pan Bóg. Ten, tknąwszy księcia palcem, obalił go na łoże boleści i miesiąc trzymał. Dziw, mości panowie, ale padł tak, jakby go kosą z nóg ścięto, tego samego dnia, gdy miał na cnotę tej panienki nastąpić. Ręka boża, mówię, nic więcej! Sam on to pomyślał i zląkł się, może też w chorobie wypaliły się w nim żądze, a może czekał na odzyskanie sił, dość, że przyszedłszy do siebie, dał jej spokój, a nawet miecznika z Tylży dozwolił sprowadzić. Co prawda, to opuściła go choroba obłożna, ale nie febra, która do tej pory ponoć go gnębi. Co prawda także, to wkrótce po opuszczeniu łoża na wyprawę ową musiał iść pod Tykocin, w której klęska go spotkała. Wrócił z febrą jeszcze większą, za czym elektor przywołał go do siebie, a tymczasem w Taurogach zaszła taka zmiana, o której i dziwnie, i śmieszno powiadać, dość, że książę nie może tam już na wierność żadnego oficera ani dworzanina liczyć, chyba na bardzo starych, którzy niedowidzą i niedosłyszą, zatem i nie dopilnują.
— Cóż się takiego stało? — spytał Zagłoba.
— W czasie tykocińskiej wyprawy porwano, jeszcze przed janowską klęską, niejaką pannę Annę Borzobohatą-Krasieńską i przysłano ją do Taurogów.
— Masz babo placek! — zawołał Zagłoba.
A pan Wołodyjowski począł oczyma mrugać i srodze wąsikami ruszać, wreszcie rzekł:
— Panie kawalerze, nie powiadaj o niej jeno nic złego, bo po wyzdrowieniu ze mną miałbyś do czynienia.
— Choćbym chciał, nie mogę nic złego o niej powiedzieć, ale jeśli to waszej mości narzeczona, to powiem, że jej źle pilnujesz, a jeśli krewna, to zbyt ją dobrze znasz, abyś temu, co powiem, miał negować; dość, że w tydzień rozkochała ta panna w sobie wszystkich w czambuł, starszych i młodszych, niczym innym, jeno oczu strzyżeniem z dodatkiem jakichś sztuk czarodziejskich, z których już relacji zdać nie mogę.
— Ona! W piekle bym ją po tym poznał! — mruknął Wołodyjowski.
— Dziwna rzecz! — mówił Hassling. — Przecież panna Billewiczówna dorównywa tamtej urodą, ale taka w niej powaga i nieprzystępność, jakby w jakowej ksieni[380], że człek, admirując i wielbiąc, nie śmie nawet i oczu podnieść, a cóż dopiero jakowąś nadzieję powziąć. Sami przyznacie, że bywają różne panny: jedne jako starożytne westalki[381], drugie — co to ledwie spojrzysz, już chciałbyś…
— Mości panie! — rzekł groźnie pan Michał.
— Nie bzdycz się, panie Michale, bo prawdę powiada! — rzekł Zagłoba. — Sam przy niej nogami przebierasz jako młody kurek i oczy ci bielmem zachodzą, a że bałamutna, wszyscy wiemy i ty mało sto razy to mówiłeś.
— Porzućmy tę materię — rzekł Hassling. — Chciałem tylko waćpanom wytłumaczyć, dlaczego w pannie Billewiczównie zakochali się niektórzy tylko, prawdziwie niezrównaną jej doskonałość ocenić zdolni (tu zarumienił się znów Hassling), a w pannie Borzobohatej niemal wszyscy. Jak mi Bóg miły, śmiech brał, bo zupełnie tak było, jakby jakowaś zaraza padła na serca. A zwad, a pojedynków namnożyło się w mgnieniu oka. I o co? Po co? Bo i to trzeba wiedzieć, że nie masz takiego, który by się wzajemnym afektem tej panienki mógł pochlubić, w to tylko każdy ślepo wierzy, że prędzej później on jeden coś wskóra.
— Ona, jakoby ją malował! — mruknął znów Wołodyjowski.
— Za to obie panienki pokochały się okrutnie — mówił dalej Hassling — jedna bez drugiej krokiem nie ruszy, że zaś panna Borzobohata rządzi, jak sama chce, w Taurogach…
— Jak to? — przerwał mały rycerz.
— Bo rządzi wszystkimi. Sakowicz na wyprawę teraz nie pojechał, taki rozkochany, a Sakowicz pan absolutny we wszystkich książęcych posiadłościach. Przez niego rządzi panna Anna.
— Takiż on rozkochany? — spytał znów Wołodyjowski.
— I najbardziej sobie dufa, bo to człek sam przez się bardzo możny.
— A zowie się Sakowicz?
— Wasza mość chcesz go, widzę, dobrze zapamiętać?
— I… zapewne! — odrzekł niby niedbale Wołodyjowski, ale tak przy tym złowrogo wąsikami ruszył, że Zagłobę ciarki przeszły.
— Owóż to tylko chciałem dodać — rzekł Hassling — że gdyby panna Borzobohata kazała Sakowiczowi, by księcia zdradził, a jej i towarzyszce ucieczkę ułatwił, myślę, że uczyniłby to bez wahania; ale o ile wiem, woli to ona za plecami Sakowicza czynić, może na złość mu… kto wie… dość, że zwierzył mi się jeden oficer, rodak mój (tylko niekatolik), że tam już cały wyjazd pana miecznika z pannami ułożony, oficerowie do spisku wciągnięci… że to ma wkrótce nastąpić…
Tu Hassling począł oddychać ciężko, bo się zmęczył i resztkami sił gonił.
— I to jest najważniejsza rzecz, jaką miałem waćpanom powiedzieć! — dodał pospiesznie.
Wołodyjowski i Kmicic aż za głowy się porwali.
— Dokąd mają uciekać?
— Do puszcz i puszczami się do Białowieży przebierać… Tchu mi brak!…
Dalszą rozmowę przerwało wejście ordynansa sapieżyńskiego, który wręczył Wołodyjowskiemu i Kmicicowi po ćwiartce papieru złożonej we czworo. Ledwo rozwinął swoją Wołodyjowski, wnet ozwał się:
— Rozkaz, by już stanowiska do jutrzejszej roboty zajmować.
— Słyszycie, jak kartauny ryczą? — zawołał Zagłoba.
— No, jutro! jutro!
— Uf! gorąco! — rzekł pan Zagłoba. — Zły dzień do szturmu… Niech licho porwie takie upały. Matko Boska… Niejeden przecie jutro mimo upału ostygnie, ale nie ci, nie ci, którzy się Tobie polecają, Patronko nasza… Ależ grzmią działa!… Za starym już do szturmów… otwarte pole co innego.
Wtem nowy oficer ukazał się we drzwiach.
— Jest li tu jegomość pan Zagłoba? — spytał.
— Jestem!
— Z rozkazu króla miłościwego masz waćpan jutro zostawać przy jego osobie.
— Ha! chcą mnie od szturmu zachować, bo wiedzą, że stary pierwszy ruszy, niech jeno trąby zagrzmią. Dobry pan, pamiętny, nie chciałbym go zmartwić, ale czy wytrzymam, nie wiem, bo jak mnie ochota zeprze, tedy o niczym nie pamiętam i prosto w dym walę… Taka już natura!… Dobry pan!… Słyszycie, już i trąbki przez munsztuk grają[382], by każdy na stanowisko ruszał. No! jutro! jutro… Będzie miał i święty Piotr robotę; już książki przygotowywać musi… W piekle także dla Szwedów kotły ze świeżą smołą na kąpiel nastawili… Uf! uf! jutro!…
Rozdział XIV