— Cóż to tu, jasyr[440]? Oprymować[441] chcą wolnego obywatela? kardynalne prawa deptać?
Bogusław, oparty plecami o poręcz krzesła, patrzył na niego uważnie, bez widomych oznak gniewu, jeno wzrok jego stawał się z każdą chwilą zimniejszy, a szpicrutą coraz szybciej uderzał się po butach. Gdyby pan miecznik znał go lepiej, wiedziałby, że ściąga na swą głowę groźne niebezpieczeństwo.
Stosunki z Bogusławem były po prostu straszne, dlatego że nigdy nie było wiadomo, kiedy nad dwornym kawalerem i przywykłym do panowania nad sobą dyplomatą weźmie górę dziki i niepohamowany magnat depcący z okrucieństwem despoty wschodniego wszelki opór. Świetne wychowanie, ogłada zdobyta na najpierwszych dworach europejskich, rozwaga, której nabrał w stosunkach ludzkich, i wykwintność były jakby cudne a potężne kwiaty, pod którymi taił się tygrys.
Lecz miecznik nie wiedział o tym i w zaślepieniu gniewnym krzyczał dalej:
— Wasza książęca mość nie udawaj dłużej, bo cię znają!… i bacz, że ni król szwedzki, ni elektor, którym obum przeciw ojczyźnie służysz, ni twoje księstwo przed trybunałem cię nie osłoni, a szable szlacheckie nauczą moresu… młodziku!…
Na to Bogusław wstał, w jednej chwili skruszył trzcinę w żelaznych rękach i cisnąwszy drzazgi pod nogi miecznika, rzekł strasznym, przyciszonym głosem:
— Ot, mi wasze prawa! Ot, wasze trybunały! Ot, wasze przywileje!
— Gwałt okropny! — krzyknął miecznik.
— Milcz, szlachetko! — krzyknął książę — bo cię w proch zetrę!
I szedł ku niemu, by porwać zdumiałego szlachcica za pierś i rzucić nim o ścianę.
Wtem Billewiczówna stanęła między nimi.
— Co wasza książęca mość chcesz uczynić? — rzekła.
Książę zatrzymał się.
Ona zaś stała z rozdętymi nozdrzami, z płonącą twarzą i ogniem w oczach, jak gniewna Minerwa. Pierś jej wzdymała się pod stanikiem, na kształt fali morskiej, i tak była cudna w tym gniewie, że Bogusław zapatrzył się w nią, wszystkie żądze wypełzły mu na twarz, jakoby węże w pieczarach duszy zamieszkałe.
Po chwili gniew jego przeszedł, przytomność wróciła, czas jakiś patrzył jeszcze w Oleńkę, na koniec twarz mu złagodniała, skłonił głowę na piersi i rzekł:
— Przebacz, anielska panno!… Duszę mam pełną zgryzot a bólu, więc i sobą nie władnę.
To rzekłszy, wyszedł z komnaty.
Wówczas Oleńka załamała ręce, a miecznik, oprzytomniawszy, chwycił się za czuprynę i zakrzyknął:
— Jam to popsował wszystko, jam przyczyną twej zguby!
Książę nie pokazał się przez cały dzień. Obiadował nawet u siebie, samowtór z panem Sakowiczem. Wzburzony do dna duszy, nie mógł myśleć tak jasno jak zwykle. Trawiła go jakaś gorączka. Była to zapowiedź ciężkiej febry, która miała go niebawem uchwycić z taką siłą, że w czasie jej napadów drętwiał zupełnie, tak iż musiano go rozcierać. Ale on przypisywał w tej chwili stan swój nadzwyczajnej sile miłości i rozumował, że albo musi ją zaspokoić, albo umrze.
Tymczasem, opowiedziawszy Sakowiczowi całą rozmowę z miecznikiem, tak mówił:
— Ręce i nogi mnie palą, mrowie chodzi po krzyżach, w gębie czuję gorycz i ogień. A! do wszystkich rogatych diabłów, co to jest?… Nigdy mi się to nie trafiało!…
— Boś wasza książęca mość skrupułami[442] nadziany jak pieczony kapłon kaszą… Książę kurzejec, książę kurzejec! Cha! cha!
— Głupiś!
— Dobrze!
— Nie konceptów mi twoich trzeba!
— Weź, mości książę, lutnię i pójdź pod okna dziewki, może ci pokaże… pięść… miecznik. Tfu! do licha, takiż to z Bogusława Radziwiłła rezolut?
— Dureń-eś!
— Dobrze! Widzę, że wasza książęca mość zaczynasz ze sobą rozmawiać i prawdę sobie w oczy gadać. Śmiało, śmiało! Proszę na godność nie uważać!
— Bo widzisz, Sakowicz, że mój Kastor poufali się ze mną, to i tak często go w ziobro nogą kopnę, a ciebie cięższa mogłaby spotkać przygoda.
Sakowicz zerwał się na równe nogi niby zaperzony, jak niedawno miecznik rosieński, a że miał nadzwyczajny dar udawania, więc począł krzyczeć głosem tak do miecznikowego podobnym, że nie widząc, kto mówi, można by się omylić.
— Cóż to, jasyr? Oprymować chcą wolnego obywatela, kardynalne prawa deptać?
— Daj spokój, daj spokój! — mówił gorączkowo książę — bo tam ona tego starego bałwana własną osobą zastawiła, a tu nie masz, kto by cię bronił.
— Kiedy go zastawiła, to trzeba było ją w zastaw brać!
— Nie może inaczej być, tylko tu są jakoweś czary. Albo musiała mi coś zadać, albo konstelacje[443] są takowe, że po prostu od zmysłów odchodzę… Żebyś ty ją widział, jak tego parszywego stryjca broniła… Aleś ty kiep! W głowie mi się mąci! Patrz! jako mi ręce gorzeją! Taką miłować, taką przygarnąć, z taką…
— Potomstwo mieć! — dodał Sakowicz.
— A tak! a tak! jakbyś wiedział, i musi to być, bo inaczej rozerwą mnie te płomienie, jak granat. Dla Boga, co się ze mną dzieje… Ożenię się czy co, u wszystkich ziemskich i piekielnych diabłów?
Sakowicz spoważniał.
— O tym wasza książęca mość nie powinieneś myśleć.
— Właśnie że myślę, właśnie że jak zechcę, to tak uczynię, choćby regiment Sakowiczów powtarzał mi przez cały dzień: „O tym wasza książęca mość nie powinieneś myśleć!”
— Ej, to widzę nie żarty!
— Chorym jest, oczarowany, nie może inaczej być!
— Czemu wasza książęca mość nie idzie w ostateczności za moją radą?
— Chyba pójdę! Niech zaraza porwie wszystkie sny, wszystkich Billewiczów, całą Litwę wraz z trybunałami i Janem Kazimierzem w dodatku. Nie wskóram inaczej… Widzę, że nie wskóram! Dość tego! Co? Wielka rzecz! wielka sprawa! I ja, kiep, ważyłem się dotąd na dwie strony! Bałem się snów, Billewiczów, procesów, chasy[444] szlacheckiej, fortuny Jana Kazimierza!… Powiedz mi, żem kiep! Słyszysz? rozkazujęć powiedzieć mi, żem kiep!
— A ja nie usłucham, boś teraz właśnie Radziwiłł, a nie kalwiński wikary. Ale chory musisz być, wasza książęca mość, naprawdę, bom cię w takiej alteracji[445] nigdy nie widział.
— Prawda! aha! W najcięższych terminach jenom ręką machał i pogwizdywał, a teraz czuję, jakoby mi kto ostrogi w boki wpierał.
— Dziwna to jest, bo jeśli ta dziewka umyślnie waszej książęcej mości co zadała, to nie dlatego, żeby potem miała uciekać, a przecież z tego, coś mi wasza książęca mość mówił, pokazuje się, że oni oboje chcieli się po cichu wynieść.
— Powiadał mi Ryff, że to wpływ Saturna, na którym wyziewy palące w tym właśnie miesiącu się podnoszą.
— Mości książę, wolej Jowisza[446] weź sobie za patrona, bo temu bez ślubów się szczęściło. Wszystko będzie dobrze, tylko o ślubie wasza książęca mość nie wspominaj, chyba o malowanym[447].
Nagle pan starosta oszmiański uderzył się w czoło.
— Czekaj no, wasza książęca mość… Słyszałem o podobnym wypadku w Prusiech[448]…
— Szepceli ci diabeł coś do ucha, powiadaj?
Lecz pan Sakowicz długo nic nie odpowiadał, wreszcie twarz mu się rozjaśniła i rzekł: