— I ślub da po szelmowsku.
— Szelma szelmę po szelmowsku ożeni.
Książę wpadł w dobry humor.
— Gdzie rajfur[487] drużbą, nie może być innego ślubu.
Na chwilę umilkli i poczęli się śmiać obaj, ale rzechotanie ich dziwnie złowrogo rozlegało się po ciemnej izbie. Noc zapadała coraz głębsza.
Książę począł chodzić po pokoju, stukając głośno czekanikiem, którym podpierał się silnie, bo od ostatniego odrętwienia nogi mu jeszcze niezbyt służyły.
Wtem pachołkowie wnieśli kandelabry ze świecami i wyszli, lecz pęd powietrza pochylił płomienie świec tak, iż długo nie mogły się palić prosto, topiąc tymczasem obficie wosk.
— Patrz, jak się świecę palą — rzekł książę. — Cóż stąd wróżysz?
— Że jedna cnota stopi się dziś jak wosk.
— Dziw, jak długo trwa to chybotanie.
— Może dusza starego Billewicza przelatuje nad płomieniami.
— Głupiś! — rzekł porywczo książę Bogusław — ogromnieś głupi! A wybrał też sobie porę do mówienia o duchach!
Nastała chwila milczenia.
— W Anglii powiadają — ozwał się książę — że jak duch jakowy jest w izbie, to każda świeca będzie ci się palić błękitno, a te, patrz! płoną żółto, jak zwykle.
— Furda! — rzekł Sakowicz. — W Moskwie są ludzie…
— Cicho no!… — przerwał Bogusław. — Miecznik nadchodzi… Nie! to wiatr porusza okiennicą. Diabli nadali tę ciotkę dziewczyny… Kulwiec-Hippocentaurówna[488]! Słyszał kto o czymś podobnym? Ale też i wygląda na Chimerę[489].
— Chcesz wasza książęca mość, to się z nią ożenię. Nie będzie zawadzać. Plaska nas zlutuje na poczekaniu.
— Dobrze. Dam jej jaworową łopatę na prezent ślubny, a tobie latarnię, żebyś jej miał czym świecić.
— Ale będę twoim wujaszkiem… Bogusiu…
— Pamiętaj na Kastora! — odparł książę.
— Nie gładź Kastora, mój Polluksie, pod włos, bo może ugryźć!
Dalszą rozmowę przerwało wejście miecznika i panny Kulwiecówny. Książę postąpił ku nim żywo, podpierając się czekanikiem. Sakowicz wstał.
— A co? można do Oleńki? — spytał książę.
Lecz miecznik tylko ręce rozłożył, a głowę spuścił na piersi.
— Mości książę! Synowica moja powiada, że jej testament pułkownika Billewicza zakazuje losem swym rozporządzać, a gdyby nawet nie zakazywał, tedyby za waszą książęcą mość, nie mając do niej serca, nie wyszła.
— Sakowicz! słyszysz? — ozwał się strasznym głosem Bogusław.
— O tym testamencie i ja wiedziałem — mówił miecznik — alem w pierwszej chwili nie uważał go za niezwalczone impedimentum[490].
— Drwię sobie z waszych szlacheckich testamentów! — rzekł książę. — Plwam na wasze szlacheckie testamenta! rozumiesz!…
— Ale my nie drwim! — odparł zaperzony pan Tomasz — a wedle testamentu wolno dziewce albo do klasztoru, albo za Kmicica.
— Za kogo, szerepetko? za Kmicica?… Pokażę ja wam Kmiciców!… nauczę was!…
— Kogo to, mości książę, szerepetką nazywasz! Billewicza?
I miecznik za bok się pochwycił w furii największej, lecz Bogusław w jednej chwili trzasnął go obuchem w piersi, aż w szlachcicu jękło i zwalił się na ziemię, sam zaś kopnąwszy leżącego nogą, aby drogę do drzwi otworzyć, wypadł bez kapelusza z komnaty.
— Jezus! Maria! Józef! — wołała panna Kulwiecówna.
Lecz Sakowicz chwycił ją za ramię i przyłożywszy jej kindżał do piersi, mówił:
— Cicho, klejnociku, cicho, turkaweczko najmilsza, bo ci twoje słodkie gardło poderżnę jako kulawej kurze. Siedź tu spokojnie i nie chodź na górę, bo tam się wesele twej siostrzenicy odprawia.
Lecz w pannie Kulwiecównie płynęła również krew rycerska, więc ledwie usłyszała słowa Sakowicza, natychmiast przestrach jej zmienił się w rozpacz i uniesienie.
— Łotrze! zbóju! poganinie! — krzyknęła — zarżnij mnie, bo będę krzyczeć na całą Rzeczpospolitę. Brat zabit, krewna pohańbiona, nie chcę i ja żyć! Bij, zbóju, zarżnij! Ludzie! schodźcie się! patrzajcie!…
Dalsze słowa stłumił Sakowicz, położywszy jej na ustach swą dłoń potężną.
— Cicho, krzywa kądziołko! cicho, zwiędła ruto! — rzekł do niej. — Jać nie będę zarzynał, po co mam diabłu dawać to, co i tak jego, ale żebyś nie mogła jako paw krzyczeć, zanim się uspokoisz, to ci twą wdzięczną buzię własną twoją chustką obwiążę, a sam lutnię wezmę i „wzdychanego” ci zagram. Nie może być inaczej, jeno musisz mnie polubić.
Tak mówiąc, pan starosta oszmiański, z wprawą prawdziwego rzezimieszka, okręcił głowę panny Kulwiecówny chustką, pasem skrępował jej w mgnieniu oka ręce, nogi i rzucił ją na sofę.
Następnie siadł przy niej i wyciągnąwszy się wygodnie, spytał tak spokojnie, jak gdyby zwykłą rozpoczynał rozmowę:
— Jakże waćpanna myślisz? Ja mniemam, że i Boguś równie sobie łatwo poradzi?
Wtem zerwał się na równe nogi, bo drzwi otworzyły się szybko i ukazała się w nich panna Aleksandra.
Twarz miała białą jak kreda, włos nieco rozrzucony, brew namarszczoną i zgrozę w oczach.
Ujrzawszy leżącego miecznika, przyklękła nad nim i poczęła ręką dotykać jego głowy i piersi.
Miecznik odetchnął głęboko, otworzył oczy, podniósł się na wpół i jął rozglądać się po komnacie, jakby zbudzony ze snu, następnie wsparłszy się ręką o ziemię, popróbował wstać, co mu się po chwili przy pomocy panienki udało, więc doszedł chwiejnym krokiem do krzesła i rzucił się w nie.
Oleńka teraz dopiero dostrzegła pannę Kulwiecównę leżącą na sofie.
— Czyś ją waść zamordował? — spytała Sakowicza.
— Uchowaj Boże! — odrzekł starosta oszmiański.
— Rozkazujęć rozwiązać!
Tyle było mocy w jej głosie, że Sakowicz nie odrzekł ani słowa, jak gdyby rozkaz wyszedł od samej księżnej Radziwiłłowej, i począł rozwiązywać zemdloną pannę Kulwiecównę.
— A teraz — rzekła panna — idź do twego pana, któren[491] tam leży na górze.
— Co się stało? — krzyknął, oprzytomniawszy, Sakowicz. — Waćpanna odpowiesz za niego!
— Nie przed tobą, sługo! Precz!
Sakowicz skoczył jak opętany.
Rozdział XVIII
Sakowicz nie odstępował księcia przez dwa dni, bo drugi paroksyzm cięższy był od pierwszego; szczęki Radziwiłła tak się zwarły, że trzeba je było nożem otwierać, aby do ust wlać lekarstwo trzeźwiące. Zaraz potem odzyskał przytomność, jednakże trząsł się, dygotał, podskakiwał na łożu, wyprężał się jak zwierz śmiertelnie postrzelony. Gdy i to minęło, przyszło osłabienie ogromne; przez całą noc patrzył w sufit, nic nie mówiąc. Nazajutrz, po wzięciu odurzających leków, zapadł w sen twardy i ciężki, a koło południa rozbudził się znowu, zlany potem obfitym.
— Jak się wasza książęca mość czuje? — pytał Sakowicz.
— Lepiej mi. Czy nie przyszły jakowe listy?
— Są od elektora i Szteinboka, leżą tu na stole, ale czytanie na później trzeba odłożyć, bo wasza książęca mość sił jeszcze nie masz.
— Dawaj zaraz… słyszysz?
Starosta oszmiański wziął listy i podał, a Bogusław przeczytał je po dwakroć, po czym pomyślał chwilę i rzekł: