Tyle było szczerości w jej głosie, że nieufność Oleńki znikła zaraz, ale za to rozpłakała się biedna dziewczyna jeszcze serdeczniej.
— Waćpanna taka śliczna… — pocieszała ją Anusia — czego płaczesz?
— Od radości — odrzekła na to Oleńka — ale i ze strapienia, bo my tu w ciężkiej niewoli jesteśmy, dnia niepewni ani godziny…
— Jakże to? U księcia Bogusława?
— U tego zdrajcy! u tego heretyka! — huknął pan miecznik.
Na to Anusia:
— To samo i mnie się przygodziło, a dlatego nie płaczę. Nie neguję waćpanu dobrodziejowi, że książę zdrajca i heretyk, ale dworny kawaler i płeć naszą respektujący.
— Bodaj go tak samo w piekle respektowali! — odparł miecznik. — Panna go jeszcze nie znasz, bo na waćpannę tak nie nastawał jako na tę dziewczynę. Arcy to szelma jest, a ów Sakowicz drugi! Dałby Bóg, żeby pan hetman Sapieha obu pogrążył!
— Że pogrąży, to pogrąży… Książę Bogusław chory okrutnie i potęgę ma niewielką. Prawda, że nagle nastąpił i kilka chorągwi zniósł, i Tykocin zagarnął, i mnie, ale nie jemu mierzyć się z pana Sapieżyńską siłą. Możecie mi waćpaństwo wierzyć, bom obie potęgi widziała… Przy panu Sapieże najwięksi kawalerowie się znajdują, którzy sobie z księciem Bogusławem wnet poradzą.
— A widzisz! nie mówiłem ci? — rzekł miecznik, zwracając się do Oleńki.
— Księcia Bogusława znam z dawna — mówiła dalej Anusia — bo to obojga księstwa Wiśniowieckich i państwa Zamoyskich powinowaty; przyjeżdżał on raz do nas do Łubniów[524], wtedy kiedy sam książę Jeremi[525] na Tatarów w Dzikie Pola chodził. Dlatego i teraz mnie szanować kazał, bo pamiętał, iżem tam domową była i księżnej pani najbliższą. Ot, taka, taka jeszcze byłam malutka! nie to co dziś!… Mój Boże, kto by się to wtedy spodział, że z niego zdrajca będzie. Ale nie frasujcie się i tak, mili państwo, bo albo on już nie wróci, albo też my się jako stąd wydostaniemy.
— Już my tego próbowali — odrzekła Oleńka.
— I nie udało się wam?
— Jak się miało udać? — rzekł miecznik. — Spuściliśmy się ze sekretu przed jednym oficyjerem, o którym rozumieliśmy, że nam sprzyja, a pokazało się, że on gotów przeszkodzić, nie pomóc. Najstarszy nad nimi jest tu Braun, tego zaś i sam diabeł nie przejedna.
Anusia spuściła oczki.
— Może by mnie się udało. Trzeba tylko, żeby pan Sapieha tu przyszedł, aby było się do kogo schronić.
— Daj go Boże jak najprędzej — odpowiedział pan Tomasz — bo też i między jego ludźmi siła[526] mamy krewnych, znajomych i przyjaciół… Ba! tamże przecie są i dawni towarzysze spod wielkiego Jeremiego, panowie Wołodyjowski, Skrzetuski i Zagłoba.
— Znam ich — odrzekła ze zdziwieniem Anusia — ale ich u pana Sapiehy nie masz. Ej, żeby to byli! a zwłaszcza pan Wołodyjowski (bo pan Skrzetuski żonaty), to by mnie tu nie było, gdyż pan Wołodyjowski nie dałby się ogarnąć jako pan Kotczyc.
— Wielki to kawaler! — zawołał miecznik.
— Chluba całego wojska! — dodała Oleńka.
— Dla Boga! czy tylko nie polegli, żeś ich waćpanna nie widziała?
— Ej, nie! — odrzekła Anusia — przecieby głośno było o śmierci takich rycerzy, a nie mówiono mi nic… Waćpaństwo ich nie znacie… Nie dadzą się oni nigdy… chyba kula może ich zabić, bo żaden człowiek im nie poradzi, ani panu Skrzetuskiemu, ani panu Zagłobie, ani panu Michałowi. Chociaż pan Michał mały, ale pamiętam, co książę Jeremi o nim powiadał, że gdyby los całej Rzeczypospolitej zawisł od bitwy jednego z jednym, to by pana Michała do niej wybrał. Onże Bohuna usiekł… O, nie! pan Michał zawsze sobie da rady.
Miecznik kontent, że ma z kim gawędzić, począł chodzić szerokimi krokami po komnacie zapytując:
— Proszę, proszę! To waćpanna znasz tak dobrze pana Wołodyjowskiego?
— Bośmy tyle lat razem byli…
— Proszę!… To pewno się i bez afektów nie obeszło?
— Ja temu nie winna — rzekła Anusia, przybierając skromną postawę — ale do tej pory pewnie i pan Michał się ożenił.
— A właśnie że się nie ożenił.
— Choćby się i ożenił… toż mi wszystko jedno!…
— Daj wam Boże, abyście się zeszli… Ale to mnie martwi, co mi waćpanna mówisz, że ich u pana hetmana nie masz, bo z takimi żołnierzami wiktorie łatwiejsze.
— Jest tam ktoś, co za nich wszystkich stanie.
— Któż to taki?
— Pan Babinicz z Witebskiego… Waćpaństwo o nim nie słyszeli?
— Nic, co mi i dziwno.
Anusia poczęła opowiadać historię swego wyjazdu z Zamościa i wszystko, co się jej w drodze przygodziło. Pan Babinicz zaś wyrósł w jej opowiadaniu na tak wielkiego bohatera, że miecznik w głowę zachodził, kto by to był taki.
— Toż ja znam całą Litwę — mówił. — Są tu wprawdzie domy podobnie się nazywające, jak: Babonaubków, Babiłłów, Babinowskich, Babińskich i Babskich, ale o Babiniczach nie słyszałem… i mniemam, że to musi być nazwisko przybrane, bo tak wielu czyni z tych, którzy są w partiach, ażeby zaś nieprzyjaciel nie mścił się na substancji[527] i rodzinach. Hm! Babinicz!… Ognisty to jakiś kawaler, skoro i pana Zamoyskiego umiał tak splantować.
— Oj! jak ognisty! ach! — zawołała Anusia.
Miecznik wpadł w dobry humor.
— Także to? — spytał, stając przed Anusią i biorąc się w boki.
— Bo waćpan dobrodziej może sobie zaraz Bóg wie co suponujesz[528]?
— Boże uchowaj, nic nie suponuję!
— A pan Babinicz, ledwośmy z Zamościa wyjechali, zaraz mi powiedział, że jego serce kto inny w dzierżawie trzyma… i chociaż mu tenuty[529] nie płaci, przecie dzierżawcy zmieniać nie myśli…
— I waćpanna temu wierzysz?
— Jużci, że wierzę — odparła z wielką żywością Anusia — musi on być po uszy zakochany, skoro przez tyle czasu… skoro… skoro…
— Oj! jakoś nieskoro! — odrzekł, śmiejąc się, pan miecznik.
— A ja mówię, że skoro — odrzekła, tupiąc nóżką — bo skoro o nim usłyszymy…
— Daj to Bóg!
— I powiem waćpanu, dlaczego… Oto, ile razy pan Babinicz o księciu Bogusławie wspomniał, to aż mu twarz bielała, a zębami tak skrzypiał jak drzwiami.
— To już będzie nasz przyjaciel!… — odrzekł pan miecznik.
— Pewnie!… I do niego uciekniemy, byle się pokazał!
— Bylem się stąd wyrwał, będę miał własną partię, i waćpanna zobaczysz, że mi także wojna nie pierwszyzna i że ta stara ręka jeszcze się na coś przyda.
— To idź waćpan pod komendę pana Babinicza.
— Waćpanna masz większą ochotę iść pod tę komendę…
Długo jeszcze przekomarzali się w ten sposób i coraz weselej, tak że i Oleńka, zapomniawszy o swych zgryzotach, rozweseliła się znacznie, a Anusia poczęła w końcu parskać na miecznika jak kotka. Że zaś była wypoczęta, bo na ostatnim noclegu w niedalekich Rosieniach wyspała się dobrze, odeszła więc dopiero późną nocą.
— Złoto, nie dziewka! — rzekł po jej odejściu pan miecznik.
— Szczere jakoweś serce… i myślę, że prędko przyjdziemy do konfidencji[530] — odpowiedziała mu Oleńka.
— A postawiłaś jej oto z początku kozła na czole.
— Bom mniemała, że to ktoś nasłany. Czy ja wiem wreszcie? Wszystkiego się tu boję!