Szeroko rozsławiła ona imię Babinicza między Mazurami. Watahy zebrały się i połączyły z panem Gosiewskim dopiero pod samą Ostrołęką, kiedy pan hetman polny, którego wyprawa była tylko demonstracją, odebrał już rozkaz królewski ciągnienia z powrotem pod Warszawę. Krótko tylko mógł pan Babinicz cieszyć się znajomymi, mianowicie panem Zagłobą i Wołodyjowskim, którzy na czele laudańskiej chorągwi towarzyszyli hetmanowi. Witali się jednak bardzo serdecznie, bo już była wielka przyjaźń i zażyłość pomiędzy nimi. Obu młodym pułkownikom markotno było wielce, że nie mogli tym razem nic wskórać przeciw Bogusławowi, ale pan Zagłoba pocieszał ich, dolewając im gęsto do szklenic i tak mówiąc:
— Nic to! Już moja głowa od maja pracuje nad fortelami, a nigdy jeszcze na darmo jej nie łamałem. Mam kilka gotowych, bardzo przednich, jeno do aplikowania już czasu nie ma, chyba pod Warszawą, dokąd wszyscy ruszymy.
— Ja muszę do Prus! — odparł Babinicz — i pod Warszawą nie będę.
— Zali[614] się do Prus dostać zdołasz? — spytał Wołodyjowski.
— Jak Bóg na niebie, tak się przemknę, i to święcie wam przyrzekam, że bigosu narobię niepośledniego, bo jużci powiem moim Tatarom: „Hulaj dusza!” Radzi by oni i tu nożami po gardłach ludziom przeciągać, alem im zapowiedział, że za każdy gwałt powróz! Za to w Prusiech[615] i własnej ochocie pofolguję. Zaś bym nie miał się przemknąć! Wyście nie mogli, ale to inna rzecz, bo łatwiej większej sile drogę zagrodzić niźli takiej wataże, jako jest moja, z którą ukryć się łatwo. Nieraz ja już w trzcinach siedział, a Duglasowi przechodzili tuż, tuż, ani o tym wiedząc. Duglas też pójdzie pewnie za wami i mnie tu pole wolne odsłoni.
— Aleś go też, słyszę, zmachał! — rzekł z zadowoleniem Wołodyjowski.
— Ha, szelma! — dodał pan Zagłoba. — Co dzień musiał koszulę brać, tak się pocił. Jużeś waćpan i Chowańskiego[616] sprawniej nie podchodził, i to ci muszę przyznać, że sam bym lepiej nie potrafił, gdybym się na waćpanowym miejscu znajdował, chociaż jeszcze pan Koniecpolski[617] powiadał, że do podjazdowej wojny nie masz nad Zagłobę.
— Widzi mi się — rzekł do Kmicica Wołodyjowski — iż jeśli Duglas wróci, to Radziwiłła tu zostawi, by na cię następował.
— Daj to Bóg! Tę samą mam nadzieję — odparł żywo Kmicic. — Jakbym ja zaczął jego szukać, a on mnie także, to byśmy się przecie znaleźli. Trzeci raz już przeze mnie nie przejedzie, a jeśli przejedzie, to się chyba więcej nie podniosę. Twoje arkana[618] pamiętam dobrze i wszystkie sztychy łubniańskie[619] mam jako pacierz w pamięci. Co dzień ich też z Soroką próbuję, ażeby sobie rękę wkładać.
— Co tam fortele! — zawołał Wołodyjowski — szabla grunt!
Dotknęła nieco ta maksyma pana Zagłobę, który też zaraz odrzekł:
— Każdy wiatrak myśli, że grunt skrzydłami machać, a wiesz, Michałku, czemu? Bo ma plewy pod dachem, alias[620] w głowie. Sztuka wojenna także na fortelach polega, inaczej Roch mógłby być hetmanem wielkim, a ty polnym.
— A co pan Kowalski porabia? — spytał Kmicic.
— Pan Kowalski? Już żelazny hełm na głowie nosi i słusznie, bo kapusta z sagana najlepsza. Obłowił się okrutnie w Warszawie, zdobył się na poczet[621] zacny i poszedł do husarzów, do kniazia Połubińskiego, a wszystko dlatego, żeby móc kopią się do Carolusa złożyć. Przychodzi do nas co dzień pod namiot i ślipiami łypie, czyli szyja od gąsiora ze słomy nie wygląda. Nie mogę tego chłopca od pijaństwa odzwyczaić. Na nic dobry przykład! Alem mu prorokował, że mu na złe wyjdzie to chorągwi laudańskiej opuszczenie. Szelma! niewdzięcznik! za tyle dobrodziejstw, którem mu wyświadczył, opuścił mnie, taki syn, dla kopii!
— Waćpan żeś jego chował?
— Mój mosanie! nie czyńże mnie niedźwiednikiem. Panu Sapieże, któren[622] mnie o to pytał, powiedziałem, że jednego z Rochem mieli praeceptora[623], ale nie mnie, bo ja za młodych lat byłem bednarzem i klepki umiałem dobrze wstawiać.
— Naprzód, tego byś waćpan panu Sapieże nie śmiał powiedzieć — odpowiedział Wołodyjowski — a po wtóre, niby mruczysz na Kowalskiego, a miłujesz go jako źrenicę oka.
— Wolę go od ciebie, panie Michale, gdyż chrabąszczów nigdy znosić nie mogłem ani kochliwych mydłków, którzy na widok pierwszej lepszej niewiasty koziołki zaczynają zaraz przewracać jako niemieckie muce.
— Albo jako te małpy u Kazanowskich, z którymi waćpan wojował!
— Śmiejcie się, śmiejcie, będziecie drugi raz sami Warszawę zdobywali!
— Toś to niby waćpan ją zdobył?
— A kto Krakowską Bramę expugnavit[624]? Kto niewolę dla jenerałów obmyślił? Siedzą teraz na chlebie i wodzie w Zamościu, a co Wittenberg[625] spojrzy na Wrangla, to powiada: „Zagłoba nas tu wsadził!” — i oba w płacz. Żeby pan Sapieha nie był chory i żeby tu był obecny, powiedziałby wam, kto szwedzkiego kleszcza z warszawskiej skóry najpierwszy wyciągnął.
— Dla Boga! — rzekł Kmicic — uczyńcieże to dla mnie i przyślijcie mi wiadomość o onej bitwie, na którą się pod Warszawą zbiera. Dnie i noce będę na palcach liczył i spokoju nie zaznam, póki się czego pewnego nie dowiem.
Zagłoba przyłożył palec do czoła.
— Posłuchajcie mojej polityki — rzekł — bo co powiem, to się tak pewno spełni… jako i to jest pewne, że ta szklenica stoi przede mną… Czy nie stoi? co?
— Stoi, stoi! Mów waść!
— Tę bitwę walną albo przegramy, albo wygramy…
— To każdy wie! — wtrącił Wołodyjowski.
— Milczałbyś, panie Michale, i uczył się. Suponując[626], że tę bitwę przegramy, wiesz, co dalej będzie?… Widzisz! nie wiesz, bo już swymi szydełkami pod nosem, jak zając, ruszasz… Otóż ja mówię wam, że nic nie będzie…
Kmicic, który był bardzo żywy, zerwał się, stuknął szklanką o stół i zawołał:
— Marudzisz waść!
— Mówię, że nic nie będzie! — odparł Zagłoba. — Młodziście, to tego nie rozumiecie, że jako teraz rzeczy stoją, nasz król, nasza miła ojczyzna, nasze wojska mogą pięćdziesiąt bitew jedna po drugiej przegrać… i po staremu wojna pójdzie dalej, szlachta będzie się zbierała, z nią i wszystkie podlejsze stany… I nie uda się raz, to uda się drugi, dopóki moc nieprzyjacielska nie stopnieje. Ale jak Szwedzi jedną batalię większą przegrają, to ich diabli bez ratunku wezmą, a elektora z nimi w dodatku.
Tu ożywił się Zagłoba, wychylił szklankę, palnął nią o stół i mówił dalej:
— Słuchajcie, bo tego z lada gęby nie usłyszycie, bo nie każdy umie patrzyć generalnie. Niejeden myśli: co tu nas jeszcze czeka? ile bitew, ile klęsk, o które, wojując z Carolusem, nietrudno… ile łez? ile krwi wylanej? ile ciężkich paroksyzmów?… I niejeden wątpi, i niejeden przeciw miłosierdziu bożemu i Matce Najświętszej bluźni… A ja wam powiadam tak: Wiecie, co nieprzyjaciół onych wandalskich czeka? — zguba; wiecie, co nas czeka? — zwycięstwo! Pobiją nas jeszcze sto razy… dobrze… ale my pobijemy sto pierwszy, i będzie koniec.
Rzekłszy to, pan Zagłoba przymknął na chwilę oczy, lecz zaraz je otworzył, spojrzał błyszczącymi źrenicami przed siebie i nagle zakrzyknął całą siłą piersi: