— A jest armia Szteinboka, a prezydia[187], a Wirtz! — wtrącił Stanisław.
— To czemu tu siedzim z założonymi rękami? — spytał nagle Roch, wytrzeszczając oczy — nie możem to Szwedów bić?
— Głupiś, Rochu! — rzekł Zagłoba.
— Wuj zawsze jedno, a ja, jakom żyw, widziałem czółna nad brzegiem. Można by pojechać i choć straż porwać. Ciemno, choć w pysk bij; nim się opatrzą, to i wrócim, a fantazję kawalerską obu wodzom pokażem. Jak waszmościowie nie chcecie, to sam pójdę!
— Ruszyło martwe cielę ogonem, dziw nad dziwy! — rzekł z gniewem Zagłoba.
Lecz Kmicicowi poczęły zaraz nozdrza latać.
— Niezła myśl! niezła myśl! — rzekł.
— Niezła dla czeladzi, ale nie dla tego, kto powagę kocha. Ludzie, miejcie respekt dla siebie samych! Toż pułkownikami jesteście, a chcecie w drapichrustów się bawić.
— Pewnie, że nie bardzo wypada! — rzekł Wołodyjowski. — Lepiej spać pójdźmy, bo późno.
Wszyscy zgodzili się na tę myśl, więc zaraz klękli do pacierzy i poczęli je w głos odmawiać; po czym pokładli się na wojłokach i wnet usnęli snem sprawiedliwych.
Lecz w godzinę później zerwali się wszyscy na równe nogi, gdyż huk wystrzałów rozległ się za rzeką, za czym gwar, krzyki powstały w całym Sapieżyńskim obozie.
— Jezus Maria! — krzyknął Zagłoba — Szwedzi następują!
— Co waść gadasz?! — odpowiedział, chwytając szablę, Wołodyjowski.
— Rochu, bywaj! — wołał Zagłoba, któren w nagłych razach lubił mieć siostrzana[188] przy sobie.
Lecz Rocha nie było w namiocie.
Wybiegli więc na majdan. Tłumy już były przed namiotami i wszyscy dążyli nad rzekę; po drugiej bowiem stronie widać było błyskawice ognia i huk rozlegał się coraz większy.
— Co się stało? co się dzieje? — pytano straży porozstawianych licznie nad brzegiem.
Lecz straże nic nie widziały. Jeden z żołnierzy opowiadał, iż słyszał coś, jakby plusk fali, lecz że mgła wisiała nad wodą, więc nie mógł nic dostrzec, nie chciał zaś za byle odgłosem alarmować obozu.
Zagłoba, wysłuchawszy relacji, chwycił się za głowę z desperacji.
— Roch pojechał do Szwedów! Mówił, że straż chce porwać!
— Dla Boga! Może to być! — zawołał Kmicic.
— Ustrzelą mi chłopa, jak Bóg na niebie! — desperował dalej Zagłoba. — Mości panowie, czy nie ma żadnego ratunku? Panie Jezu! chłop jak złoto najszczersze! Nie masz takiego drugiego w obu wojskach. Co mu do głupiego łba strzeliło?!… Matko Boża, ratujże go w tej toni!…
— Może przypłynie, mgła sroga! Nie obaczą go!
— Będę tu czekał choćby do rana. Matko Boża! Matko Boża!
Tymczasem strzały po przeciwnym brzegu poczęły się uspokajać, światła gasły stopniowo i po godzinie zapanowało głuche milczenie. Zagłoba chodził nad brzegiem rzeki jako kura, która kaczęta wodzi, i wyrywał sobie resztki włosów z czupryny, lecz próżno czekał, próżno desperował. Ranek ubielił rzekę, wreszcie słońce zeszło, a Roch nie wracał.
Rozdział VIII
Nazajutrz dzień pan Zagłoba, ciągle w desperacji trwając, udał się do pana Czarnieckiego z prośbą, aby posłał do Szwedów obaczyć, co się z Rochem przygodziło; żywli[189] czy w niewoli jęczy, czy też gardłem za swą śmiałość zapłacił?
Czarniecki zgodził się na to bez żadnej trudności, gdyż pana Zagłobę miłował. Pocieszając go tedy w utrapieniu, tak mówił:
— Myślę, że siostrzan[190] waści żyw być musi, bo inaczej woda by go wyniosła.
— Dałby Bóg! — odrzekł z żalem Zagłoba — wszelako takiego niełacno woda wyniesie, bo nie tylko rękę miał ciężką, ale dowcip[191] jakoby z ołowiu, co się i z jego uczynku pokazuje.
Na to Czarniecki:
— Słusznie waść mówisz! Jeśli żyw, powinien bym go kazać koniem po majdanie włóczyć za pominięcie dyscypliny. Wolno alarmować szwedzkie wojska, ale on oba zaalarmował, a i Szwedów bez komendy i mojego rozkazania nie wolno. Cóż to! pospolite ruszenie czy ki diabeł, żeby każden[192] na własną rękę miał się rządzić!
— Zawinił, assentior[193]. Sam go ukarzę, niechby go jeno Pan Bóg powrócił!
— Ja zaś mu przebaczę przez pamięć na rudnickie terminy. Siła[194] mamy jeńców do wymiany i znaczniejszych oficyjerów od Kowalskiego. Jedźże waść do Szwedów i pogadaj o wymianie. Dam dwóch i trzech w razie potrzeby, bo nie chcę waści serca krwawić. Przyjdź do mnie po pismo do króla jegomości i jedź żywo!
Zagłoba skoczył uradowany do namiotu Kmicica i opowiedział towarzyszom, co zaszło. Pan Andrzej i Wołodyjowski zakrzyknęli zaraz, że chcą z nim jechać, bo obaj ciekawi byli Szwedów, Kmicic zaś mógł być prócz tego wielce pożyteczny dlatego, iż po niemiecku tak prawie płynnie jak po polsku mógł mówić.
Przygotowania nie zabrały im wiele czasu. Pan Czarniecki, nie czekając na powrót Zagłoby, przysłał sam przez pacholika pismo, za czym wzięli trębacza, siedli w łódź z białą płachtą osadzoną na drągu i ruszyli.
Z początku jechali w milczeniu, słychać było tylko chrobotanie wioseł o boki łodzi, wreszcie Zagłoba począł się nieco niepokoić i rzekł:
— Niech jeno trębacz prędko nas oznajmuje, bo szelmy, mimo białej płachty, gotowi strzelać!
— Co waćpan prawisz! — odpowiedział Wołodyjowski — nawet barbarzyńcy posłów szanują, a to polityczny[195] naród!
— Niech trębacz trąbi, mówię! Pierwszy lepszy żołdak da ognia, przedziurawi łódź, i pójdziem w wodę, a woda zimna! Nie chcę przez ich politykę namoknąć!
— Ot, widać straże! — rzekł Kmicic.
Trębacz począł oznajmiać. Łódź pomknęła szybko, na drugim brzegu uczynił się zaraz ruch większy i wkrótce nadjechał konno oficer przybrany w żółty skórzany kapelusz. Ten, zbliżywszy się do samej wody, przysłonił oczy ręką i począł patrzeć pod blask.
O kilkanaście kroków od brzegu Kmicic zdjął czapkę na powitanie, oficer skłonił im się z równą grzecznością.
— Pismo od pana Czarnieckiego do najjaśniejszego króla szwedzkiego! — zawołał pan Andrzej, ukazując list.
Tymczasem łódź przybiła.
Warta stojąca na brzegu sprezentowała broń. Pan Zagłoba uspokoił się zupełnie, wnet przybrał oblicze w powagę odpowiednią godności posła i rzekł po łacinie:
— Zeszłej nocy kawaler pewien został pochwycon na tym brzegu, przyjechałem upomnieć się o niego.
— Nie umiem po łacinie — odrzekł oficer.
— Grubian! — mruknął Zagłoba.
Oficer zwrócił się do pana Andrzeja.
— Król jest w drugim końcu obozu — rzekł. — Zechciejcie ich mość panowie zatrzymać się tu, a ja pojadę oznajmić.
I zawrócił konia.
Oni zaś poczęli się rozglądać. Obóz był bardzo obszerny, obejmował bowiem cały trójkąt, utworzony przez San i Wisłę. U wierzchołka trójkąta leżał Pniew; u podstawy Tarnobrzeg z jednej strony, Rozwadów z drugiej. Oczywiście, całej rozległości niepodobna było wzrokiem ogarnąć; jednak, jak okiem sięgnął, widać było szańce, okopy, roboty ziemne i faszynowe[196], na nich działa i ludzi. W samym środku okolicy, w Gorzycach, była kwatera królewska, tam też stały główne siły armii.