Выбрать главу

— Jutro, da Bóg, wypoczniemy po Szwedach!

— Wolę już Szwedów niż taką mitręgę! Panie! Panie! kiedy Ty dasz spokój tej Rzeczypospolitej, a staremu Zagłobie ciepły przypiecek i piwo grzane… niechby i bez śmietany… Kołataj się, stary, na szkapie, kołataj, póki się do śmierci nie dokołatasz… Nie ma tam który tabaki? Może ową senność nozdrzami wyparsknę… Księżyc mi w samą gębę tak świeci, że aż do brzucha zagląda, a nie wiem, czego tam szuka, bo nic nie znajdzie. Na psa taka wojna, powtarzam!

— Skoro wuj myślisz, że księżyc sperka, to go wuj zjedz! — rzekł Roch.

— Gdybym ciebie zjadł, mógłbym powiedzieć, że wołowinę jadłem, ale boję się, bym po takiej pieczeni reszty dowcipu[237] nie utracił.

— Jeśli ja wół, a wuj mój wuj, to wuj co?

— A ty, kpie, myślisz, że Altea dlatego porodziła głownię[238], że przy piecu siadała?

— A mnie co do tego?

— To do tego, że jeśliś wołem, to się naprzód o ojca swego dopytuj, nie o wuja, bo Europę byk porwał, ale brat jej, który wypadł wujem jej potomstwu, był dlatego człowiekiem. Rozumiesz?

— Co prawda, nie rozumiem, ale zjeść, to bym też co zjadł.

— Zjedz licha i daj mnie spać! Co tam, panie Michale? Czemuśmy to stanęli?

— Warkę widać — rzekł Wołodyjowski. — Ot, wieża kościelna błyszczy w miesiącu.

— A Magnuszew jużeśmy minęli?

— Magnuszew został na prawo. Dziwno mi, że po tej stronie rzeki żadnego podjazdu szwedzkiego nie masz. Pojedziem do tych chaszczów i postoim, może nam Bóg spuści jakowego języka[239].

To rzekłszy, pan Michał wprowadził oddział do zarośli i ustawił o sto kroków po obu stronach drogi przykazawszy, by cicho stali i cugle trzymali krótko, aby który koń nie zarżał.

— Czekać! — rzekł. — Posłuchamy, co się za rzeką dzieje, a może i co obaczym.

Stanęli więc, lecz długi czas nie było nic słychać prócz słowików, które w pobliskim gaju olszynowym zaśpiewywały się na śmierć. Strudzeni żołnierze poczęli się kiwać w kulbakach, pan Zagłoba położył się na szyi końskiej i zasnął głęboko; nawet i konie drzemały. Upłynęła godzina. Nareszcie wprawne ucho Wołodyjowskiego dosłyszało coś podobnego do stąpania koni po twardej drodze.

— Czuj duch! — rzekł do żołnierzy.

Sam zaś wysunął się na brzeg chaszczów i spojrzał na drogę. Droga błyszczała w księżycu jak srebrna wstęga, ale nic nie było na niej widać, odgłos kroków końskich zbliżał się jednak.

— Idą na pewno! — rzekł Wołodyjowski.

I wszyscy ściągnęli jeszcze krócej konie, każdy zatamował oddech; nie było słychać nic prócz kląskania słowików w olszynie.

Wtem na drodze ukazał się oddział szwedzki, złożony z trzydziestu jeźdźców. Szli z wolna i dość niedbale, nie w szeregu, ale rozwleczonym pasmem. Żołnierze jedni gawędzili ze sobą, drudzy pośpiewywali z cicha, bo ciepła noc majowa działała nawet na twarde dusze żołnierskie. Przeszli, nic nie podejrzewając, tak blisko od stojącego nie opodal brzegu pana Michała, że mógł zawietrzyć zapach koni i dym lulek[240], które rajtarowie palili.

Na koniec znikli na zakręcie drogi. Wołodyjowski czekał jeszcze dość długo, aż tętent zginął w oddaleniu, wówczas dopiero zjechał do oddziału i rzekł do panów Skrzetuskich:

— Pognamy ich teraz jako gęsi do obozu pana kasztelana. Żaden nie powinien ujść, by nie dał znać!

— Jeśli potem pan Czarniecki nie pozwoli nam się najeść i wyspać — rzekł Zagłoba — to mu podziękuję za służbę i wracam do Sapia. U Sapia, kiedy bitwa, to bitwa, ale kiedy fryszt[241], to i uczta. Żebyś miał cztery gęby, wszystkim dałbyś funkcję przystojną. To mi wódz! I prawdę rzekłszy, powiedzcie mi, po kiego diabła nie służymy u Sapia, gdy ta chorągiew z prawa mu przynależy?

— Ojciec, nie bluźnij przeciw największemu wojennikowi w Rzeczypospolitej — rzekł Jan Skrzetuski.

— Nie ja bluźnię, jeno moje kiszki, na których głód gra jak na skrzypkach.

— Potańcują przy nich Szwedzi — przerwał Wołodyjowski. — Teraz, mości panowie, jedźmy żywo! Przy onej karczmie w lesie, którąśmy, w tę stronę jadąc, minęli, chciałbym właśnie na nich nastąpić.

I poprowadził oddział szybciej, ale niezbyt szybko. Wjechali w las gęsty, w którym ogarnęła ich ciemność. Karczma była o kilkanaście stajań[242]. Zbliżywszy się do niej, szli znów noga za nogą, by zbyt wcześnie alarmu nie dawać. Gdy byli nie więcej już jak na strzał armatni, doszedł ich gwar ludzki.

— Są i hałasują! — rzekł Wołodyjowski.

Szwedzi istotnie zatrzymali się przy karczmie, szukając jakiej żywej duszy, od której mogliby zasięgnąć języka. Lecz karczma była pusta. Jedni tedy przetrząsali główną budowę, inni szukali w oborze, w chlewach, inni podnosili snopki w dachach. Połowa stała na majdanie, trzymając konie tym, którzy szukali.

Oddział Wołodyjowskiego zbliżył się na kroków sto i począł tatarskim półksiężycem otaczać karczmę.

Stojący na majdanie słyszeli doskonale, a w końcu widzieli ludzi i konie, lecz że w lesie było ciemno, nie mogli poznać, co to za wojsko, nie alarmowali się zaś bynajmniej ani przypuszczając, by z tamtej strony mógł jakikolwiek inny niż szwedzki oddział zajeżdżać. Dopiero ów ruch półksiężycowy zdziwił i zaniepokoił ich. Ozwały się zaraz wołania na tych, którzy byli w budynkach.

Nagle naokół karczmy rozległ się krzyk: Ałła!, i huk kilku wystrzałów. W jednej chwili ciemne tłumy żołnierzy pojawiły się, jakby spod ziemi wyrosły. Uczynił się zamęt i szczękanie szablami, klątwy, stłumione krzyki, lecz wszystko nie trwało dłużej nad dwa pacierze.

Po czym na majdanie przed karczmą zostało kilka ciał ludzkich i końskich, oddział zaś Wołodyjowskiego ruszył dalej, prowadząc ze sobą dwudziestu pięciu jeńców.

Szli teraz w skok, poganiając płazami szabel rajtarskie konie, i skoro świt, doszli do Magnuszewa. W obozie Czarnieckiego nikt nie spał; wszyscy byli w pogotowiu. Sam kasztelan wyszedł przeciw podjazdowi, wspierając się na obuszku[243], wychudzony i blady z bezsenności.

— Co tam? — spytał Wołodyjowskiego. — Siła[244] masz języka?

— Jest dwudziestu pięciu jeńców.

— A ilu uszło?

Nec nuntius cladis[245]. Wszyscy ogarnięci!

— Ciebie jeno wysyłać, choćby do piekła, żołnierzyku! Dobrze! Wziąć ich zaraz na pytki. Sam będę indagował!

To rzekłszy, kasztelan zwrócił z miejsca, a odchodząc, rzekł:

— A być w gotowości, bo może nie mieszkając ruszymy na nieprzyjaciela.

— Jak to? — rzekł Zagłoba.

— Cicho waść —odpowiedział Wołodyjowski.

Szwedzcy jeńcy bez przypiekania w mig zeznali, co było im wiadomo o siłach margrabiego badeńskiego, o ilości armat, piechoty i jazdy. Zadumał się tedy nieco pan kasztelan, bo się dowiedział, że wprawdzie jest to nowo zaciężna armia, ale złożona z samych starych żołnierzy, którzy w Bóg wie ilu wojnach brali udział. Było też siła między nimi Niemców i znaczny oddział dragonii francuskiej; cała siła przewyższała o kilkaset głów wojsko polskie. Lecz natomiast pokazało się z zeznań, że margrabia ani przypuszczał nawet, iżby Czarniecki był tak blisko, i wierzył, iż Polacy całą siłą oblegają króla pod Sandomierzem.

вернуться

dowcip (daw.) — rozum, inteligencja.

вернуться

Altea (…) porodziła głownię (mit. gr.) — Altea, królowa kalidońska, otrzymała we śnie proroctwo, według którego jej nowonarodzony syn, Meleager, miał żyć tak długo, póki nie spali się głownia, płonąca wówczas w domowym ognisku. Altea schowała więc głownię, ale kiedy po latach Meleager wdał się w spór z jej bratem, włożyła żagiew w ogień, powodując śmierć syna, po czym popełniła samobójstwo. Proroczy sen o urodzeniu płonącej głowni miała natomiast Hekabe, królowa Troi, w związku z czym swojego syna, Parysa-Aleksandra, kazała porzucić na pustkowiu. Wychowany przez pasterzy, Parys przyczynił się potem rzeczywiście do upadku Troi, porywając Helenę.

вернуться

język — tu: informator, żołnierz nieprzyjacielski, wzięty do niewoli w celu przesłuchania i zasięgnięcia informacji o wojskach wroga, ich liczebności, rozmieszczeniu i zamiarach.

вернуться

lulka — fajka.

вернуться

fryszt (daw., z niem.) — tu: rozejm, pokój.

вернуться

stajanie — daw. miara długości, w różnych okresach i okolicach licząca od 100 do 1000 m.

вернуться

obuszek — broń o kształcie zaostrzonego młotka, o dziobie bardziej zagiętym, niż ostrze nadziaka, służąca w bitwie do rozbijania zbroi przeciwnika.

вернуться

siła (daw.) — dużo, wiele.

вернуться

Nec nuntius cladis (łac.) — nie pozostał świadek klęski.