— Vivat Czarniecki, dux et victor[257]!
Zazdrość więc poczęła już nurtować duszę marszałkowa.
Tymczasem coraz nowe oddziały waliły ze wszystkich stron na pobojowisko, za każdym zaś razem nadjeżdżał towarzysz i ciskał panu Czarnieckiemu pod nogi zdobytą chorągiew nieprzyjacielską. Na ów widok powstawały nowe krzyki, nowe wiwatowania, ciskanie czapek w górę i palba[258] z bandoletów.
Słońce zachodziło coraz niżej.
Wtem w jedynym kościele, jaki po pożarze w Warce pozostał, zadzwoniono na nieszpór; natychmiast poodkrywały się wszystkie głowy; ksiądz Piekarski, setny ksiądz, zaintonował: „Anioł Pański zwiastował Najświętszej Pannie Marii!…”, a tysiąc żelaznych piersi odpowiedziało mu natychmiast potężnymi głosami: „…i poczęła z Ducha Świętego!…”[259]
Wszystkie oczy podniosły się ku niebu, które zarumieniło się całe zorzą wieczorną, i z owego krwawego pobojowiska poczęła lecieć ku grającym w górze blaskom przedwieczornym pieśń pobożna.
Właśnie gdy skończono śpiewać, nadjechała rysią laudańska chorągiew, która się była najdalej zagnała za nieprzyjacielem. Żołnierze znów poczęli ciskać chorągwie pod nogi panu Czarnieckiemu, więc on uradował się w sercu, i widząc Wołodyjowskiego, posunął ku niemu konia.
— A siła[260] wam ich uszło? — spytał.
Pan Wołodyjowski począł tylko głową kręcić na znak, że nie siła uszło, lecz tak był zziajany, że słowa jednego przemówić nie mógł, jeno w otwartą gębę łapał powietrze raz po razu, aż mu w piersiach grało. Pokazał wreszcie ręką na usta, że mówić nie może, a pan Czarniecki zrozumiał i za głowę go tylko ścisnął.
— Ten się spracował! — rzekł — bodaj się tacy na kamieniu rodzili!
Pan Zagłoba zaś prędzej odzyskał oddech i szczękając zębami, tak począł przerywanym głosem mówić:
— Dla Boga! Na pot zimny wiater wieje!… Parala[261] mnie trzaśnie… Zewleczcie szaty z jakiego grubego Szweda i dajcie mi, bo wszystko na mnie mokre… Mokro i tu mokro… Nie wiem już, co woda, a co mój własny pot, a co krew szwedzka… Jeślim ja się spodziewał… że… kiedy w życiu tylu tych szelmów narżnę, tom niewart być podogoniem przy kulbace[262]… Największa wiktoria w tej wojnie… Ale do wody nie będę drugi raz skakał… Nie jedz, nie pij, nie śpij, a potem kąpiel…. Dość mi na stare lata… Ręka mi zemdlała… Już mnie parala ima[263]… Gorzałki, na miły Bóg!…
Słysząc to, pan Czarniecki i widząc wiekowego męża istotnie całkiem pokrytego krwią nieprzyjacielską, ulitował się nad wiekiem i podał mu własną manierkę.
Zagłoba przechylił ją do ust i po chwili oddał próżną, po czym rzekł:
— Tylem się wody w Pilicy ożłopał, że rychło patrzeć, jak mi się ryby w brzuchu wylęgną, ale to lepsze od wody.
— A przebierz się waść w inne szaty, choćby i szwedzkie — rzekł pan kasztelan.
— Ja wujowi grubego Szweda poszukam! — ozwał się Roch.
— Po co z trupa mam pokrwawione kłaść — odrzekł Zagłoba. — Ściągnij no wszystko do koszuli z tego jenerała, któregom w jasyr wziął.
— Toś waść wziął jenerała? — spytał żywo pan Czarniecki.
— Kogom nie wziął, czegom nie dokonał! — odpowiedział Zagłoba.
Wtem pan Wołodyjowski odzyskał mowę:
— Wzięt przez nas młodszy margrabia Adolf, hrabia Falkenstein, jenerał Węgier, jenerał Poter, Benzy, nie licząc pomniejszych oficerów.
— A margrabia Fryderyk? — spytał Czarniecki.
— Jeśli tu nie leży, to uszedł w lasy, ale jeśli uszedł, to go chłopi zabiją!
Pan Wołodyjowski omylił się w swych przewidywaniach. Margrabia Fryderyk wraz z grafem Szlipenbachem i Ehrensheinem, błądząc lasami, dotarli nocą do Czerska; tam przesiedziawszy w ruinach zamku trzy dni o chłodzie i głodzie, powędrowali nocą do Warszawy. Nie uchroniło ich to później przed niewolą, na ten raz jednak ocaleli.
Noc już była, gdy pan Czarniecki zjechał ku Warce z pobojowiska. Była to może najweselsza noc w jego życiu, tak wielkiej bowiem klęski nie ponieśli dotąd Szwedzi od początku wojny. Wszystkie działa, wszystkie chorągwie, wszystka starszyzna, prócz naczelnego wodza, była wzięta. Armia zniesiona do szczętu; rozegnane na cztery wiatry małe jej resztki musiały paść ofiarą kup chłopskich. Lecz pokazało się jeszcze przy tym, że owi Szwedzi, którzy sami za niezwyciężonych w otwartym polu się mieli, nie mogą właśnie w otwartym polu mierzyć się z regularnymi polskimi chorągwiami. Rozumiał wreszcie pan Czarniecki, jak potężny skutek to zwycięstwo w całej Rzeczypospolitej wywrze, jak podniesie ducha, jaki rozbudzi zapał; widział już całą Rzeczpospolitą w niedalekiej przyszłości od ucisku uwolnioną, tryumfującą… Może i złocistą wielkohetmańską buławę widział oczyma duszy na niebie.
Wolno mu było o niej marzyć, bo szedł ku niej jak prawy żołnierz, jak obrońca ojczyzny, i był z takich, którzy nie powstają ani z soli, ani z roli, jeno z tego, co ich boli[264].
Tymczasem ledwie całą duszą mógł objąć tę radość, która na niego spłynęła, więc zwrócił się do jadącego obok marszałka i rzekł:
— Teraz pod Sandomierz! pod Sandomierz, jako najprędzej! Umie już wojsko rzeki przepływać; nie zastraszy nas San ni Wisła!
Marszałek nie odrzekł ani słowa, natomiast jadący nieco opodal, w szwedzkim przebraniu, pan Zagłoba pozwolił sobie w głos przedmowie:
— Jedźcie, gdzie chcecie, ale beze mnie, bom ja nie kurek na kościele, który się kręci dniem i nocą, jeść i spać nie potrzebując.
Pan Czarniecki tak był wesół, że nie tylko się nie rozgniewał, ale odrzekł żartując:
— Waść do dzwonnicy niż do kurka podobniejszy, zwłaszcza że jako widzę, wróble masz w kopule. Wszelako quod attinet[265] jadła i spoczynku, to się wszystkim przynależy.
Na to Zagłoba, ale już półgłosem:
— Kto ma dzioby na gębie, ten ma wróble na myśli!
Rozdział X
Po owym zwycięstwie pozwolił na koniec Czarniecki odetchnąć wojsku i konie strudzone odpaść, po czym znów wielkimi pochodami miał wracać pod Sandomierz, aby do upadłego króla szwedzkiego gnębić.
Tymczasem pewnego wieczora przybył do obozu pan Charłamp z wieściami od Sapiehy. Czarniecki wyjechał był pod ową porę do Czerska na lustrację pospolitego ruszenia rawskiego, które się pod owym miastem właśnie zbierało, więc Charłamp, nie zastawszy wodza, udał się wprost do Wołodyjowskiego, aby u niego po długiej drodze wypocząć.
Przyjaciele witali go wielce radośnie, lecz on zaraz na wstępie posępną im twarz ukazali rzekł:
— O waszej wiktorii już słyszałem. Tu nam się uśmiechnęła fortuna, a pod Sandomierzem nas przycisnęła. Nie masz już Carolusa w saku, bo się wydobył, a do tego z wielką wojska litewskiego konfuzją[266].