— Byćli to może? — zakrzyknął, chwytając się za głowę, pan Wołodyjowski.
Obaj Skrzetuscy i Zagłoba stanęli jak wryci.
— Jakże to było? Powiadaj waćpan, na żywy Bóg, bo we własnej skórze nie usiedzim!
— Już mi i tchu nie staje — odpowiedział pan Charłamp — jechałem dzień i noc, strudziłem się okrutnie. Nadjedzie pan Czarniecki, to wszystko ab ovo[267] opowiem. Dajcie mi teraz trochę odsapnąć.
— Więc ot i Carolus wyszedł z saku. Przewidywałem, że na to przyjdzie. Jakże to? zapomnieliście, iżem to prorokował? Niech Kowalski przyświadczy.
— Wuj prorokował! — rzekł Roch.
— I gdzie Carolus poszedł? — spytał Charłampa Wołodyjowski.
— Piechota popłynęła szmagami, a on z jazdą poszedł po Przywiślu ku Warszawie.
— Bitwa była?
— I była, i nie była. Krótko mówiąc, dajcie mi spokój, bo nie mogę gadać!
— Jedno jeno jeszcze powiedz. Zali[268] całkiem pan Sapieha rozbit?
— Gdzie tam rozbit! Goni nawet króla, ale już tam pan Sapieha nikogo nie dogoni!
— Taki on do gonienia jak Niemiec do postu — rzekł Zagłoba.
— Chwała Bogu i za to, że wojska w całości! — wtrącił Wołodyjowski.
— Podrwili boćwinkowie[269]! — zawołał Zagłoba. — Ha! trudno! Musim znów dziurę w Rzeczypospolitej na współkę łatać!
— Waćpan na litewskie wojsko nie gadaj — odparł Charłamp. — Carolus jest wojennik wielki i nie sztuka z nim przegrać. A wyście to, koroniarze[270], nie podrwili pod Ujściem, a pod Wolborzem, a pod Sulejowem, a w dziesięciu innych miejscach? Sam pan Czarniecki przegrał pod Gołębiem! Dlaczego nie miał przegrać i pan Sapieha, zwłaszcza gdyście go, jako sierotę, samego zostawili?
— A cóż my to na tańce pod Warkę poszli? — rzekł z oburzeniem Zagłoba.
— Wiem, że nie na tańce, jeno na bitwę, i Bóg dał wam wiktorię. Ale kto wie, czy nie lepiej było nie chodzić, bo u nas powiadają, że wojsko obojga narodów, każde z osobna, może być pobite, ale w kupie i sam piekielny komput[271] mu nie poradzi.
— Może to być — rzekł Wołodyjowski — ale co wodzowie uradzili, w to nam nie wchodzić. Nie bez tego też, żeby waszej winy nie było!
— Musiał tam Sapio pokawić, już ja go znam! — rzekł Zagłoba.
— Temu nie mogę negować! — mruknął pod nosem Charłamp.
Tu umilkli na chwilę, jeno od czasu do czasu spoglądali na się ponuro, bo im się wydało, że szczęście Rzeczypospolitej psuć się na nowo poczyna, a przecie tak niedawno pełni byli wszyscy ufności i nadziei.
Wtem Wołodyjowski rzekł:
— Pan kasztelan powraca!
I wyszedł z izby.
Kasztelan powracał rzeczywiście; Wołodyjowski wybiegł przeciw niemu i z dala począł wołać:
— Mości kasztelanie! Król szwedzki zgwałcił litewskie wojsko i z saku umknął. Jest tu towarzysz z listami od pana wojewody wileńskiego.
— Dawaj go sam[272]! — krzyknął Czarniecki. — Gdzie on jest?
— U mnie. Zaraz go przystawię.
Lecz pan Czarniecki tak przyjął do serca wiadomość, że nie chciał czekać, jeno natychmiast zeskoczył z kulbaki i wszedł do kwatery Wołodyjowskiego.
Porwali się z ław wszyscy, widząc go wchodzącego, on zaś ledwie im głową skłonił, już rzekł:
— Proszę o listy!
Charłamp podał mu zapieczętowane pismo. Kasztelan poszedł z nim przed okno, bo w chałupie było ciemno, i począł je czytać ze zmarszczoną brwią i troską w twarzy. Od czasu do czasu gniew błyskał mu w obliczu.
— Zalterował[273] się pan kasztelan — szeptał do Skrzetuskiego Zagłoba — obacz, jak mu dzioby poczerniały; zaraz i szeplenić zacznie, co zawsze czyni, gdy go cholera chwyci.
Wtem pan Czarniecki skończył czytać, przez chwilę całą pięścią kręcił brodę i myślał, na koniec ozwał się dźwiękliwym, niewyraźnym głosem:
— A pójdź no tu bliżej, towarzyszu!
— Do usług waszej dostojności!
— Gadaj prawdę — rzekł z przyciskiem kasztelan — bo ta relacja tak misternie haftowana, iż rzeczy dojść nie mogę… Jeno… gadaj prawdę… nie koloryzuj: wojska rozproszone?
— Nijak nie rozproszone, mości kasztelanie.
— A ile dni wam potrzeba, byście się znów zebrali?
Tu Zagłoba szepnął do Skrzetuskiego:
— Chce go, jako to mówią, z mańki zażyć.
Lecz Charłamp odpowiedział bez wahania:
— Skoro wojsko nie rozproszone, to mu się zbierać nie trzeba. Prawda jest, że pospolitaków z dwieście koni nie mogliśmy się dorachować, gdym odjeżdżał, których i między poległymi nie było, ale to zwykła rzecz i komput na tym nie cierpi, a nawet pan hetman ruszył za królem w dobrym porządku.
— Armat nie straciliście, mówisz, nic?
— Owszem. Straciliśmy cztery, które Szwedzi, nie mogąc ich zabrać, zagwoździli.
— Widzę, że prawdę mówisz; powiadaj tedy, jako się wszystko odbyło?
— …Incipiam[274]! — rzekł Charłamp. — Kiedyśmy to ostali sami, postrzegł się nieprzyjaciel, iże zawiślańskich wojsk nie masz, jeno partie i kupy niesforne na ich miejscu. Myśleliśmy, a właściwie mówiąc, pan Sapieha myślał, że na tamtych uderzą, i jakie takie posiłki im ekspediował, ale nieznaczne, by siebie nie osłabić. Tymczasem u Szwedów krętanina i szum jakoby w ulu. Pod wieczór poczęli zbliżać się tłumami do Sanu. Byliśmy w kwaterze wojewodzińskiej. Przyjeżdża ten pan Kmicic, który się Babiniczem teraz zowie, żołnierz przedni, i daje znać. A pan Sapieha właśnie do uczty zasiadał, na którą się siła[275] szlachcianek aż spod Kraśnika i Janowa nazjeżdżało… że to pan wojewoda lubi płeć białogłowską.
— I uczty lubi! — przerwał Czarniecki.
— Nie masz mnie przy nim, nie ma go kto do temperancji[276] nakłaniać! — przerwał Zagłoba.
Na to pan Czarniecki:
— Może prędzej będziesz waść przy nim, niż myślisz, zaczniecie się we dwóch temperować!
Tu zwrócił się do Charłampa:
— Mów dalej.
— Babinicz tedy daje znać, a wojewoda na to: „Symulują tylko, że chcą następować! Nie przedsięwezmą nic! Prędzej (powiada) przez Wisłę zechcą się przebierać, ale mam ja na nich oko i wtedy sam nastąpię. Tymczasem (powiada) nie psujmy sobie uciechy, żeby nam było dobrze!” Poczynamy tedy jeść i pić. A i kapela poczyna rżnąć, sam wojewoda prosi do tańca.
— Dam ja mu tańce! — przerwał Zagłoba.
— Cicho waść! — rzekł Czarniecki.
— Wtem znów przylatują od brzegu, że szum okrutny. Nic to! Wojewoda pazia w ucho: „Będziesz mi tu lazł!” Tańcowaliśmy do świtania, spaliśmy do południa. O południu patrzym, aż już szańce srogie stoją, a na nich ciężkie działa, kartauny[277]. Dają też czasem ognia, a co kula padnie, to jak ceber! Jedna taka na nic okop zaprószy!