Выбрать главу

I wtedy przypomniała sobie bełkotliwą radę Dziąślaka Abbensa, byłego sierżanta, którego miecz pozbawił lewej ręki, a cydr wszystkich zębów. „Dobry siurmierz nie lubi walczyć z żółtodzióbem, mała. A to dlatego, że nijak nie wi, co ten drań zrobi”.

Szeroko cięła mieczem. Strappi musiał zablokować i przez chwilę klingi się zwarły.

— To jest najlepsze, co potrafisz, Nerds? — zadrwił kapral.

Polly wyciągnęła rękę i chwyciła go za koszulę.

— Nie, kapralu — powiedziała. — Ale to już tak.

Szarpnęła mocno, spuszczając przy tym głowę.

Zderzenie zabolało mocniej, niż miała nadzieję. Usłyszała jednak, że coś chrupnęło — i to coś nie należało do niej. Odstąpiła trochę chwiejnie. Z kordem w gotowości…

Strappi osunął się na kolana. Krew obficie płynęła mu z nosa. Kiedy wstanie, ktoś zginie na pewno.

Zdyszana Polly bez słów zaapelowała wzrokiem do sierżanta Jackruma, który założył ręce na piersi i niewinnie wpatrywał się w sufit.

— Założę się, że czegoś takiego nie nauczyłeś się od brata, Perks — stwierdził.

— Nie, sierżancie. Od Dziąślaka Abbensa, sierżancie.

Jackrum spojrzał na nią z uśmiechem.

— Jak to? Starego sierżanta Abbensa?

— Tak, sierżancie!

— To imię z przeszłości! Jeszcze żyje? Co słychać u tego starego opoja?

— No… jest dobrze zakonserwowany, sierżancie — odparła Polly, wciąż próbując uspokoić oddech.

Jackrum parsknął śmiechem.

— Tak, w to wierzę — stwierdził. — Zawsze był najlepszy w barowych bijatykach. I założę się, że to niejedyna sztuczka, którą ci pokazał, co?

— Nie, sir.

Inni mężczyźni karcili staruszka, że opowiada jej takie historie, a Dziąślak tylko chichotał do swojego kufla cydru. Polly zresztą potrzebowała dłuższego czasu, zanim odkryła, co znaczą „rodzinne klejnoty”.

— Słyszałeś, Strappi? — zwrócił się sierżant do kaprala, który klął i chlapał krwią na podłogę. — Wychodzi na to, że miałeś szczęście. Zapamiętajcie na przyszłość, chłopcy: Nie ma nagród za uczciwą walkę w ścisku, jak niedługo się nauczycie. No dobra, koniec zabawy. Przyłóżcie sobie na nos zimny kompres, kapralu. To zawsze wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości. I koniec sprawy dla was obu! To rozkaz! Rada dla mądrych. Zrozumiano?

— Tak, sierżancie — odpowiedziała posłusznie Polly.

Strappi stęknął tylko.

Jackrum obejrzał się na pozostałych rekrutów.

— W porządku. Jeszcze ktoś z was, chłopaki, machał kiedyś żelastwem? Rozumiem. Widzę, że musimy zacząć powoli i pracować nad sobą…

Strappi stęknął znowu. Można go było podziwiać. Na kolanach, z krwią spływającą spomiędzy palców dłoni osłaniającej rozbity nos, znalazł jednak siły, by komuś w choćby drobnym stopniu uprzykrzyć życie.

— Feregofy Krfopijca ba biecz, ferżabcie — poinformował oskarżycielskim tonem.

— Umiesz walczyć? — zapytał Maladicta sierżant.

— Właściwie nie, sir. Nigdy nie ćwiczyłem. Noszę go dla ochrony, sir.

— Jaką ochronę daje ci miecz, którego nie potrafisz używać?

— Nie mnie, sir. Innym ludziom. Widzą miecz i mnie nie atakują — tłumaczył cierpliwie wampir.

— No tak, mój chłopcze, ale gdyby spróbowali, nie umiałbyś nim walczyć.

— Nie, sir. Prawdopodobnie skończyłoby się na urwaniu im głów. Tak właśnie rozumiem ochronę, sir. Ich, nie moją. Chociaż Liga Wstrzemięźliwości urządziłaby mi prawdziwe piekło, gdybym coś takiego zrobił.

Sierżant przyglądał mu się przez chwilę.

— Dobrze pomyślane — wymamrotał.

Coś stuknęło za nimi i przewrócił się stolik. Troll Karborund usiadł, jęknął i zwalił się z powrotem. Przy drugiej próbie udało mu się zachować pozycję pionową. Oburącz chwycił się za głowę.

Kaprala Strappiego, który zdążył wstać, własna wściekłość uczyniła nieustraszonym. Ruszył do trolla wyniośle, choć z wielką szybkością, i stanął przed nim, wibrując ze złości. Krew wciąż ściekała mu z nosa lepkimi pasemkami.

— Ty pętaku! — wrzasnął. — Ty…

Karborund wyciągnął rękę i ostrożnie — choć bez widocznego wysiłku — podniósł kaprala za głowę. Przysunął go do jednego zaskorupiałego oka, obrócił w jedną i w drugą stronę.

— Jestem w wojsku? — zahuczał. — Koprolitowo…

— To atak na ftarfego ftofiem — rozległ się stłumiony głos kaprala.

— Postaw kaprala Strappiego, proszę — odezwał się sierżant Jackrum.

Troll stęknął i opuścił Strappiego na podłogę.

— Przepraszam — powiedział. — Myślałem, że to krasnolud.

— Żądab, żeby aresztować fego fypa… — zaczął Strappi.

— Nie, kapralu, wcale nie — uspokoił go Jackrum. — To nie jest właściwy moment. Wstawaj, Karborund, i do szeregu. Słowo honoru, spróbuj jeszcze raz tej sztuczki, a będą kłopoty. Zrozumiano?

— Tak, sierżancie — burknął troll i wstał, podpierając się dłońmi.

— No i dobrze. — Sierżant cofnął się. — Otóż dzisiaj, moi szczęśliwi chłopcy, nauczycie się czegoś, co nazywamy marszem…

Opuścili Plün, wchodząc w deszcz i wiatr. Godzinę po tym, jak zniknęli za zakrętem doliny, szopa, w której spali, w tajemniczy sposób spłonęła.

Znane były lepsze próby marszu, i to dokonywane przez pingwiny. Sierżant Jackrum jechał z tyłu na wózku i wykrzykiwał instrukcje, a rekruci maszerowali, jakby nigdy w życiu nie musieli się przedostać z jednego miejsca do drugiego. Sierżant krzykiem skłonił ich do rezygnacji z rozkołysanego kroku, potem zatrzymał wózek i dla niektórych wygłosił zaimprowizowany wykład o koncepcjach „prawej” i „lewej”. I tak, stopniowo, zeszli z gór.

Polly z mieszanymi uczuciami wspominała te pierwsze dni. Cały czas maszerowali, ale była przyzwyczajona do długich spacerów i miała porządne buty. Spodnie przestały obcierać. Mgliste słońce zadało sobie trud świecenia. Nie marzli. Byłoby wspaniale, gdyby nie kapral.

Zastanawiała się, w jaki sposób Strappi — którego nos miał teraz kolor śliwki — zamierza sobie radzić z sytuacją. Okazało się, że zamierza rozwiązać ten problem, udając, że w ogóle nic się nie zdarzyło. A także omijając Polly z daleka.

Innych za to nie oszczędzał, choć był wybredny. Maladicta zostawiał w spokoju, podobnie jak Karborunda — cokolwiek by powiedzieć o Strappim, z pewnością nie był samobójcą. Igor go zdumiewał. Niski człowieczek wykonywał każdą bezsensowną pracę, jaką kapral dla niego wymyślił — a wykonywał ją kompetentnie i szybko, zachowując się przy tym jak ktoś zadowolony, że może się przydać. Kapral wydawał się całkiem tego nie pojmować.

Czepiał się za to innych, zwykle bez żadnego powodu. Przemawiał do nich, aż popełnili jakąś trywialną pomyłkę, a wtedy im wymyślał. Jego ulubionym celem stał się szeregowy Goom, lepiej znany jako Łazer. Łazer był chudy jak patyk i nerwowy, miał wyłupiaste oczy, a przed posiłkami głośno dziękował księżnej za łaski. Pod koniec pierwszego dnia Strappi samym wrzaskiem potrafił skłonić go do wymiotów… a potem się śmiał.

Tylko że — jak zauważyła Polly — nigdy nie śmiał się naprawdę. Słyszeli tylko chrapliwe bulgotanie śliny w gardle, odgłos zbliżony do „ghnssssh”.

Obecność tego człowieka potrafiła zepsuć każdy moment. Jackrum rzadko się wtrącał. Często jednak obserwował Strappiego, a raz, kiedy Polly pochwyciła jego wzrok, mrugnął porozumiewawczo.

Pierwszego wieczoru Strappi wykrzyczał z wózka namiot, wykrzyczał jego stawianie, a po kolacji złożonej z czerstwego chleba i kiełbasy wezwał ich krzykiem przed tablicę, by tam na nich pokrzyczeć. Na tablicy wypisał „O CO WALCZYMY”, a z boku dołożył 1, 2 i 3.