Выбрать главу

— Mogę zadać pytanie, sierżancie? — odezwała się Polly.

— Słucham, szeregowy.

— Jak daleko jest stąd do Plotz?

— Nie musi im pan mówić, sierżancie! — zawołał Strappi. — Jakieś pięć mil — wyjaśnił Jackrum. — Tam dostaniecie z magazynu mundury i broń.

— To tajemnica wojskowa, sierżancie! — jęknął kapral.

— Możemy zamknąć oczy, żeby nie wiedzieć, co nosimy — zaproponował Maladict. — Co pan na to?

— Przestańcie, szeregowy Maladict — upomniał go sierżant. — Maszerujcie i pilnujcie języka.

Brnęli dalej. Droga była coraz bardziej błotnista. Dmuchnął wiatr, ale zamiast przegnać mgłę, skręcił ją nad polami w dziwaczne, wilgotne i niemiłe kształty. Słońce zmieniło się w pomarańczową kulę.

Polly zobaczyła, jak coś dużego i białego trzepocze nad polem, niesione wiatrem. Z początku myślała, że to jakaś nieduża czapla, która spóźniła się z odlotem, ale to coś wyraźnie szarpał wiatr. Raz opadło niżej, a potem, szarpnięte mocniejszym podmuchem, owinęło się na twarzy Strappiego.

Kapral wrzasnął. Loft chwycił… chwyciła ten trzepoczący przedmiot, który okazał się wilgotny. Rozerwał się jej w dłoni, a większa część spadła z otrząsającego się kaprala.

— To tylko papier — stwierdziła.

Strappi zamachał rękami.

— Wiedziałem — rzekł. — I nikt cię nie pytał.

Polly sięgnęła po rozerwany kawałek. Papier był cienki i poplamiony błotem, ale rozpoznała na nim słowo „Ankh-Morpork”. Miasto bluźniercze… A geniusz Strappiego polegał na tym, że wszystko, co uznawał za niedobre, automatycznie stawało się atrakcyjne.

— „Puls Ankh-Morpork”… — przeczytała głośno, zanim kapral wyrwał jej kartkę z dłoni.

— Nie możesz przecież wszystkiego czytać, Nerds! — krzyknął. — Nie wiesz, kto to pisał! — Rzucił podarte kartki i wdeptał je w błoto. — Idziemy dalej! — rzekł.

Poszli dalej. Kiedy oddział znowu mniej więcej wpadł w rytm, kiedy wszyscy patrzyli tylko na swoje buty albo na mgłę przed sobą, Polly uniosła dłoń do piersi i spojrzała na kawałek papieru, który mokry pozostał jej w ręku, kiedy wyrwano resztę.

„Nie poddamy się Sprzymierzonym” mówi księżna (97)

William deWorde donosi z doliny Kneck, 7 sektobra

Zlobeńscy żołnierze wspierani przez lekką piechotę

lorda Venturiego zdobyli twierdzę Kneck dziś ra

po zażartej walce twarzą w tw

to piszę, jej arsenały, które

kierowane na niedobit

były siły Borogravii

Jego łaskawość komendant sir Samuel V

wypowiedział się dla „Pulsu” co do…

kapitulacja została odrz

pogląd dowództwa sprz

banda sztywnych durni, nie

na papierze.

Panuje przekona

w rozpaczliwej sy

— zasięg klęski gł

poprzez ca

Nie ma alte

Inwaz

Wygrywali przecież, prawda? Więc skąd się wzięło słowo „kapitulacja”? I co to za Sprzymierzeni?

Widziała, że nawet Jackrurnowi kapral działa na nerwy. Strappi zachowywał się z pewną wyższością, jakby… skarpetowością, jak gdyby w rzeczywistości on tu dowodził. Może chodziło tylko o jego ogólną niesympatyczność, ale…

— Kapralu!

— Słucham, Nerds — odparł Strappi. Nos ciągle miał bardzo czerwony.

— Wygrywamy tę wojnę, prawda? — zapytała. Zrezygnowała już z prób poprawiania go.

I nagle każde ucho w oddziale zaczęło pilnie nasłuchiwać.

— Tym się nie przejmuj, Nerds. Twoje zadanie to walczyć.

— Tak jest, kapralu. Czyli… będę walczył po stronie zwycięzców, tak?

— Aha… Mamy tu kogoś, kto zadaje za dużo pytań, sierżancie — oznajmił Strappi.

— Racja. Nie zadawaj pytań, Perks — rzucił Jackrum z roztargnieniem.

— To znaczy, że przegrywamy — stwierdził Stukacz.

Kapral Strappi zwrócił się ku niemu.

— To znowu budzenie Obawy i Zniechęcenia! — wykrzyknął. — Czyli wspieranie wroga!

— Tak jest. Wystarczy tego, szeregowy Halter — wtrącił Jackrum. — Jasne? A teraz…

— Halter, aresztuję cię za…

— Kapralu, można rzucić słówko w pańskie kształtne niczym muszla ucho? — warknął sierżant. — A wy, zatrzymać się!

Zaczął gramolić się z wózka.

Potem przeszedł jakieś pięćdziesiąt stóp z powrotem po trakcie. Kapral podążył za nim, oglądając się gniewnie na rekrutów.

— Mamy kłopoty? — zainteresował się Stukacz.

— Zgadnij — odparł Maladict.

— Na pewno — wtrącił Kukuła. — Strappi zawsze coś znajdzie, żeby cię za to dorwać.

— Kłócą się — zauważył Maladict. — To dziwne, nie sądzicie? Kapral powinien przecież słuchać rozkazów sierżanta.

— Ale wygrywamy, prawda? — dopytywał się Kukuła. — Znaczy: wiem, że jest wojna, ale… mamy dostać broń, tak, a potem… przecież muszą nas wyszkolić, tak? I pewnie do tego czasu wszystko się skończy, tak? Wszyscy mówią, że wygrywamy.

— Podczas dzisiejszej modlitwy wieczornej zapytam o to księżną — obiecał Łazer.

Reszta oddziału spojrzała po sobie. Wszyscy mieli podobne miny.

— Tak, Łaz — zgodził się Stukacz łagodnie. — Tak właśnie zrób.

Słońce zachodziło szybko, na wpół ukryte we mgle. Tutaj, na błotnistej drodze między mokrymi polami, nagle zrobiło się tak zimno, że bardziej się chyba nie da.

— Nikt nie mówi, że wygrywamy, może oprócz Strappiego — oświadczyła Polly. — Mówią tylko, że wszyscy mówią, że wygrywamy.

— Ci ludzie, których Igor… naprawiał, wcale tego nie mówili — stwierdził Stukacz. — Powtarzali tylko: Biedaki, zwialibyście, jakbyście mieli trochę rozumu.

— Dzięki, że nam o tym opowiadasz — mruknął Maladict.

— Wygląda, jakby wszyscy nas żałowali — zauważyła Polly.

— Tak, no… ja też żałuję, a przecież jeftem nami — wtrącił Igor. — Niektórzy z tych ludzi…

Podszedł Strappi.

— Dobra, dobra, przestańcie gadać głupoty! — krzyknął.

— Kapralu… — rzucił cicho sierżant, wracając na wózek.

Strappi znieruchomiał na moment, po czym mówił dalej głosem ociekającym od syropu i sarkazmu:

— Bardzo przepraszam. Sierżant i ja bylibyśmy wdzięczni, gdybyście wy, dzielni bohaterowie, zechcieli uprzejmie dołączyć do nas na nieco lekkiego marszu… Doskonale. Później planujemy zajęcia z haftu. Lewą nogą naprzód, panienki!

Polly usłyszała, jak Stukacz gwałtownie wciąga powietrze. Oczy Strappiego błysnęły złośliwą satysfakcją.

— Och, ktoś tu nie lubi być nazywanym panienką, co? Coś podobnego! Szeregowy Halter, wiele musicie się jeszcze nauczyć, co? Jesteście mazgajowatą panienką, dopóki nie zrobimy z was mężczyzny, jasne? A ja aż boję się myśleć, ile czasu to zajmie! Marsz!

Ja wiem, pomyślała Polly, kiedy ruszyli. Trzeba jakichś dziesięciu sekund i pary skarpet. Jedna skarpeta i można zrobić Strappiego.

Plotz okazał się podobny do Plün, ale gorszy, ponieważ był większy. Deszcz znów zaczął padać, kiedy wmaszerowali na wybrukowany rynek. Wydawało się, że pada zawsze. Budynki były szare, a przy ziemi poplamione błotem. Woda przelewała się z rynien, wylewając deszcz na kamienie i chlapiąc rekrutów. Nikogo nie widzieli. Polly zauważyła otwarte drzwi, którymi szarpał wiatr. Na ulicy leżał gruz. Przypomniała sobie kolumny uciekinierów na drodze.