Выбрать главу

— Świetnie! O szóstej zgłosicie się w mojej kwaterze w gospodzie, szeregowy Perks. Róbcie swoje, sierżancie.

Chudy koń odszedł chwiejnie, a sierżant Jackrum popatrzył na swój oddział gniewnie, choć bez zwykłego ognia.

— Nie stójcie tak i nie próbujcie świetnie wyglądać! Mundury i broń czekają! Pobrać, co trzeba! Jak chcecie jeść, ugotujcie sobie. Byle szybko! Rozejść się!

Oddział pobiegł do koszar, ponaglany samą potęgą głosu. Polly jednak się zawahała. Kapral Strappi nie ruszył się z miejsca od chwili, gdy urwał się jego chichot. Wpatrywał się tępo w ziemię.

— Dobrze się pan czuje, kapralu? — spytała.

— Idź sobie, Nerds — polecił kapral cichym głosem, o wiele straszniejszym niż jego zwykły rozdrażniony krzyk. — Po prostu idź stąd, co?

Wzruszyła ramionami i ruszyła za pozostałymi. Zauważyła jeszcze parującą plamę wilgoci wokół stóp kaprala.

W koszarach rządził chaos. Budynek składał się właściwie z jednego dużego pomieszczenia służącego za mesę, miejsce apelowe i kuchnię. Za nim znajdowały się zbiorowe sypialnie. Wszędzie panowała pustka, na najlepszej drodze do rozpadu. Dach przeciekał, przez wybite okna wpadały zeschłe liście i leżały na podłodze razem z odchodami szczurów. Nie widzieli posterunków, strażników… nikogo. Coś gotowało się jednak w wielkim kotle na czarnym od sadzy palenisku. Syki i bulgot były tu jedynymi przejawami życia. Kiedyś część sali wydzielono jako coś w rodzaju magazynu kwatermistrza, choć większa część półek stała już pusta. Polly spodziewała się kolejki, jakiegoś porządku, może kogoś wydającego niewielkie stosiki odzieży… Zamiast tego zobaczyła coś w rodzaju straganu ze starzyzną. Rzeczywiście, bardzo był podobny do straganu ze starzyzną, ponieważ nic tu nie wydawało się nowe, a niewiele było warte posiadania. Reszta oddziału grzebała już w tym, co można by nazwać towarem, gdyby istniała jakakolwiek szansa, że uda się kogoś przekonać do zakupów.

— Co to jest? Jeden rozmiar, nie pasuje na nikogo?

— Ta tunika ma plamy krwi! Krwi!

— No, jefli to taka uparta plama, fiężko ją ufunąć bez…

— Są jakieś normalne pancerze?

— No nie! W tym jest dziura od strzały!

— Co siem dzieje? Nic tu ni pasuje na trolla!

Niski, pomarszczony człowieczek stał uwięziony za stołem i kulił się pod surowym spojrzeniem Maladicta. Miał na sobie źle dopasowaną czerwoną kurtkę mundurową z wyblakłymi i poplamionymi paskami kaprala na rękawie. Lewa pierś niknęła pod medalami.

Jedna ręka kończyła się hakiem. Jedno oko przesłaniała opaska.

— Porucznik mówił, że mamy być pikinierami! — tłumaczył wampir. — To oznacza miecz i pikę dla każdego, zgadza się? Tarcza na wypadek deszczu strzał. I ciężki hełm, mam rację?

— Nie masz! Nie możesz tak na mnie krzyczeć — zaprotestował stary kapral. — Widzisz te medale? Jestem…

Wielka dłoń opadła z góry i uniosła go ponad stół. Karborund przysunął go sobie do oczu i kiwnął głową.

— Tak, teraz widzem — zahuczał. — I…?

Rekruci umilkli.

— Postaw go, Karborundzie — powiedziała Polly. — Delikatnie.

— Czemu?

— Bo on nie ma nóg.

Troll skupił wzrok. Potem, z przesadną ostrożnością, opuścił starego żołnierza na ziemię. Zabrzmiały dwa ciche stuknięcia, kiedy drewniane protezy dotknęły desek.

— Przepraszam za to — powiedział Karborund.

Weteran oparł się o blat i wsunął ramiona w kule.

— No dobra — burknął. — Nic się nie stało. Ale na drugi raz uważaj.

— Ale to przecież śmieszne! — Maladict odwrócił się do Polly i machnął ręką, wskazując stos szmat i powgniatanego metalu. — Z tych śmieci nie dałoby się wyposażyć trzech ludzi. Nie ma tu nawet porządnych butów!

Polly spojrzała na długi stół.

— Podobno powinniśmy mieć dobry sprzęt — powiedziała do jednookiego żołnierza. — Podobno jesteśmy najlepszą armią na świecie. Tak nam powtarzają. Czy nie wygrywamy?

Weteran przyjrzał się jej. W myślach sama się sobie przyjrzała. Nie zamierzała odzywać się tak agresywnie.

— Tak mówią — stwierdził dość obojętnie.

— A j-jak pan mówi? — zapytał Łazer.

Podniósł jeden z kilku mieczy — wyszczerbiony i brudny.

Kapral zerknął na Karborunda, a potem na Maladicta.

— Nie j-jestem głupi, wie pan! — ciągnął Łazer, zaczerwieniony i drżący. — Wszystko to j-jest od zabitych!

— No, szkoda marnować porządne buty… — zaczął weteran.

— Jesteśmy ostatni, tak? — spytał Łazer. — Ostatni rekruci!

Jednooki kapral spoglądał na dalekie drzwi, ale nie dostrzegł żadnej nadchodzącej stamtąd pomocy.

— Mamy tu zostać całą noc — oświadczył Maladict. — Noc! — powtórzył, a stary kapral zachwiał się na kulach. — Kiedy kto wie, jakie zło przemyka się wśród cieni, niosąc śmierć na bezgłośnych skrzydłach, szukając nieszczęsnej ofiary, która…

— Dobrze już, dobrze, widziałem twoją wstążkę — ustąpił kapral. — Słuchajcie, kiedy stąd odejdziecie, zamykam. Ja tylko prowadzę magazyn, to wszystko. Nic więcej nie robię, słowo! Dostaję jedną dziesiątą żołdu, znaczy, ze względu na sytuację nożną, i nie chcę żadnych kłopotów.

— To jest wszystko, co pan ma? — upewnił się Maladict. — Nie odłożył pan trochę… na boku…

— Chcesz powiedzieć, że jestem nieuczciwy? — oburzył się weteran.

— Powiedzmy, że jestem otwarty na ideę, że może pan nie być. No przecież, kapralu, sam pan powiedział, że jesteśmy ostatni. Co pan oszczędza? Co panu zostało?

Kapral westchnął i z zaskakującą prędkością przeszedł o kulach do drzwi, które otworzył kluczem.

— Przyjdźcie popatrzeć — rzucił. — Ale nie ma tu nic dobrego…

Było coś gorszego. Znaleźli jeszcze kilka półpancerzy, jeden rozcięty na połowy, a drugi będący praktycznie jednym wielkim wgnieceniem. Znaleźli tarczę roztrzaskaną na dwie części, pogięte miecze, rozbite hełmy, pogniecione kapelusze i podarte koszule.

— Robię, co mogę — westchnął kapral. — Prostuję blachy młotkiem i piorę ciuchy, ale minęły już tygodnie, odkąd ostatnio miałem węgiel do paleniska, a bez paleniska nic nie da się zrobić z mieczami. Minęły miesiące od ostatniej dostawy broni, zresztą odkąd krasnoludy zwinęły całą stal, to wszystko i tak do niczego się nie nadaje. — Wytarł nos. — Wiem, myślicie, że kwatermistrze to banda złodziei… Nie powiem, możemy czasem zgarnąć trochę z wierzchu, kiedy sprawy dobrze idą, ale to tutaj? Chyba najwyżej chrabąszcz mógłby z tego wyżyć. — Znowu pociągnął nosem. — W dodatku od trzech miesięcy mi nie płacą. Wiem, dziesiąta część niczego nie jest pewnie tak zła jak całe nic, lecz nigdy nie byłem dobry z filozofii.

Rozpromienił się nagle.

— Przynajmniej mamy dość jedzenia — stwierdził. — Znaczy, jeśli lubicie koninę. Osobiście wolę szczury, ale nie będę dyskutował o gustach.

— Nie mogę jeść konia! — oświadczył Kukuła.

— Ach, wolisz szczury?

— Nie!

— Nauczysz się lubić. Wszyscy się nauczycie — zapewniła jednooka dziesiąta część kaprala, uśmiechając się przy tym złośliwie. — Próbowaliście kiedy skubbo? Nie? Kiedy człowiek jest głodny, nie ma nic lepszego od miski skubbo. Można tam wrzucić wszystko: wieprzowinę, wołowinę, baraninę, królika, kurczaka, kaczkę… wszystko. Nawet szczury, jeśli jakieś złapiecie. Skubbo to żarcie dla żołnierza w marszu. Akurat postawiłem garnek na ogniu. Możecie zjeść, o ile macie ochotę.

Oddział poweselał.