Włożyła czako na głowę, sięgnęła po swój plecak, nieduży tobołek z praniem i wyszła w ciemność. Księżyc zniknął, powróciły chmury. Zanim przeszła przez rynek, była już całkiem przemoczona — deszcz padał niemal poziomo.
Pchnęła drzwi gospody i w migotliwym blasku świecy zobaczyła… chaos. Ubrania rozrzucone na kamieniach, otwarte szafki… Jackrum schodził po schodach z kordem w jednej ręce i latarnią w drugiej.
— Aha, Perks, to ty… — stwierdził. — Wymietli tu wszystko i spieprzyli. Nawet Molly. Słyszałem, jak uciekają. Po odgłosach sądząc, pchali wózek. A co ty tu robisz?
— Jestem ordynansem, sierżancie. — Polly strząsnęła wodę z czaka.
— A, no tak. W takim razie idź i go obudź. Chrapie jak tartak. Mam nadzieję, że łódź jeszcze czeka.
— A dlaczego oni spie… zwiali, sierżancie? — spytała Polly.
Motyla noga, pomyślała. Jak już przychodzi co do czego, ja też nie umiem kląć.
Ale sierżant chyba nie zwrócił na to uwagi. Spojrzał na nią z dezaprobatą już nawet nie staroświecką, ale wręcz prehistoryczną.
— Coś do nich na pewno dotarło — uznał. — Oczywiście wygrywamy tę wojnę, jak wiesz.
— Och… Aha. I oczywiście w ogóle nie zagraża nam inwazja — odpowiedziała Polly z równie przesadną intonacją.
— Bardzo słusznie — zgodził się Jackrum. — Pogardzam tymi zdradzieckimi tchórzami, którzy chcą, byśmy uwierzyli, że lada dzień potężna armia przetoczy się przez nasz kraj.
— Ehm… Kapral Strappi się nie znalazł, sierżancie?
— Nie. Ale nie zajrzałem jeszcze pod każdy kamień… Pst!
Polly zamarła, wytężając słuch. Tętent kopyt rozbrzmiewał coraz głośniej, zmieniał się ze stukania w dźwięczne dzwonienie podków na bruku.
— Patrol kawalerii! — szepnął Jackrum i szybko odstawił latarnię na kontuar. — Sześć, może siedem koni.
— Nasz?
— Piekielnie wątpię.
Stukot zwolnił i ucichł przed gospodą.
— Zagaduj ich… — rzucił Jackrum, schylił się i zasunął sztabę drzwi. Potem odwrócił się i odszedł na zaplecze.
— Co? Ale o czym? — szepnęła Polly. — Sierżancie?
Jackrum zniknął. Usłyszała za drzwiami jakieś szepty, a potem mocne pukanie. Zrzuciła kurtkę, zerwała z głowy czako i cisnęła je za bar. Teraz przynajmniej nie była już żołnierzem. A kiedy drzwi zatrzęsły się w zawiasach, zobaczyła coś białego leżącego wśród bałaganu. To była straszliwa pokusa…
Drzwi ustąpiły po drugim uderzeniu, ale żołnierze nie weszli od razu. Leżąc za barem i usiłując wciągnąć halkę na podwinięte spodnie, Polly próbowała domyślić się czegoś z odgłosów. O ile potrafiła odczytać szelesty i stukania, każdemu czekającemu przy drzwiach i planującemu zasadzkę byłoby krótko, ale śmiertelnie przykro. Starała się policzyć żołnierzy — było co najmniej trzech. W pełnej napięcia ciszy zaszokował ją całkiem spokojny głos.
— Słyszeliśmy, jak ktoś zasuwa sztabę. To znaczy, że gdzieś tu jesteś. Nie utrudniaj sobie życia i wyjdź. Nie chcielibyśmy tam wchodzić, żeby cię znaleźć.
Ja też bym nie chciała, pomyślała Polly. Nie jestem żołnierzem! Idźcie sobie!
Ale następna jej myśl brzmiała: Jak to nie jesteś żołnierzem? Wzięłaś szylinga i pocałowałaś obrazek.
I nagle ktoś sięgnął ręką pod barem i chwycił ją… Przynajmniej nie musiała sama decydować.
— Nie! Proszę! Niech mi pan nie robi krzywdy! Wystraszyłam się tylko! Proszę!
Jednak pewna wewnętrzna… skarpetowość budziła uczucie wstydu i Polly miała ochotę kopać.
— Na bogów, co to takiego?! — zawołał kawalerzysta. Postawił ją na nogach i oglądał, jakby była eksponatem na wystawie.
— Polly, proszę pana. Barmanka, proszę pana. Tylko że wszyscy odjechali i mnie zostawili!
— Nie wrzeszcz tak, dziewczyno!
Polly kiwnęła głową. Nie chciała przecież, żeby Bluza zbiegł teraz po schodach ze swoją szablą i „Fechtunkiem dla początkujących”.
— Tak, proszę pana — pisnęła.
— Barmanka, tak? No to trzy kufle tego, co pewnie nazywasz waszym najlepszym piwem.
To przynajmniej mogła załatwić automatycznie. Zauważyła kufle pod barem, a beczki miała za sobą. Piwo było cienkie i ostro pachnące, ale raczej nie rozpuściłoby pensa.
Kawalerzysta przyglądał się, jak napełnia kufle.
— Co się stało z twoimi włosami? — zapytał.
Polly była przygotowana.
— Ścięli je, proszę pana, bo się uśmiechnęłam do zlobeńskiego żołnierza.
— Tutaj?
— W Droku, proszę pana. — Było to miasteczko leżące o wiele bliżej granicy. — I moja mama powiedziała, że przynoszę wstyd rodzinie, więc przysłali mnie tutaj, proszę pana.
Ręce jej się trzęsły, kiedy stawiała kufle na barze. Prawie nie udawała. Prawie… ale jednak trochę. Zachowujesz się jak dziewczyna, myślała; tak trzymaj.
Teraz dopiero mogła obejrzeć napastników. Nosili ciemnoniebieskie mundury i wysokie buty oraz ciężkie kawaleryjskie hełmy. Jeden stał przy oknie zasłoniętym żaluzją. Dwóch ją obserwowało. Jeden miał insygnia sierżanta i bardzo podejrzliwą minę. Ten, który ją złapał, był kapitanem.
— To paskudne piwo, dziewczyno — stwierdził, kiedy powąchał kufel.
— Tak, proszę pana. Wiem, proszę pana — trajkotała Polly. — Nie chcą mnie słuchać, proszę pana. Mówią, że przy takiej burzliwej pogodzie trzeba okrywać beczki mokrymi szmatami, proszę pana, a Molly nigdy nie czyści kurka i…
— Miasto jest puste. Wiesz o tym?
— Wszystkich wywiało, proszę pana — odparła z przekonaniem. — Bo ma być inwazja, proszę pana. Wszyscy tak mówią. Wystraszyli się was, proszę pana.
— Oprócz ciebie, co? — mruknął sierżant.
— Jak ci na imię, dziewczyno, która się uśmiecha do zlobeńskich żołnierzy? — zapytał z uśmiechem kapitan.
— Polly, proszę pana — odpowiedziała Polly.
Jej ręka znalazła pod ladą to, czego szukała — przyjaciółkę barmana. Zawsze jakaś była.
— Boisz się mnie, Polly? — spytał kapitan.
Żołnierz przy oknie parsknął cicho. Kapitan miał przystrzyżone równo, nawoskowane wąsy i ponad sześć stóp wzrostu, jak oceniła Polly. Miał też miły uśmiech, który jakimś cudem wyglądał lepiej dzięki bliźnie na twarzy. Krążek szkła przesłaniał jedno oko.
Mocniej ścisnęła pałkę w dłoni.
— Nie, proszę pana — zapewniła, patrząc mu w jedno oko i jedno szkiełko. — Ehm… Po co jest to szkiełko, proszę pana?
— To monokl — wyjaśnił kapitan. — Żebym cię lepiej widział, za co jestem nieskończenie wdzięczny. Zawsze powtarzam, że gdybym miał dwa takie, robiłbym z siebie spektakl.
Wzbudził tym obowiązkowy śmiech sierżanta. Polly zrobiła tępą minę.
— Powiesz mi teraz, gdzie są rekruci? — spytał kapitan.
Starała się nie zmieniać wyrazu twarzy.
— Nie.
Kapitan się uśmiechnął. Miał ładne zęby, ale w jego oczach nie pozostał nawet ślad ciepła.
— Twoja sytuacja nie pozwala ci na ignorancję — powiedział. — Obiecuję, że ich nie skrzywdzimy.
Z daleka zabrzmiał krzyk.
— Za bardzo — dodał sierżant, demonstrując większą satysfakcję niż to konieczne.
Znowu ktoś wrzasnął. Kapitan skinął ręką na człowieka przy drzwiach, który zaraz wyśliznął się na zewnątrz. Polly wyjęła czako i wsadziła sobie na głowę.
— Jeden z nich dał ci swoją czapkę, co? — rzucił sierżant, ale zęby miał o wiele gorsze niż oficer. — Cóż, lubię dziewczyny, które uśmiechają się do żołnierzy…