Pałka trafiła go w głowę. To była stara, twarda tarnina i sierżant zwalił się jak drzewo. Kapitan cofnął się, kiedy Polly wyszła zza baru z maczugą znowu gotową do ciosu — ale nie dobył miecza. I śmiał się!
— A teraz, malutka, jeśli masz ochotę…
Chwycił ją za rękę, kiedy próbowała uderzyć, i przyciągnął do siebie, wciąż roześmiany, po czym złożył się niemal bezdźwięcznie, gdy jej kolano zetknęło się z jego szufladą na skarpety. Wielkie dzięki, Dziąślak… Osunął się na podłogę, a ona odstąpiła o krok i walnęła pałką w hełm, aż zadźwięczał.
Dygotała. Było jej niedobrze. Żołądek zmienił się w twardą, rozpaloną do czerwoności grudę. Co jeszcze mogła zrobić? Czy powinna myśleć: Spotkaliśmy się z wrogiem i jest miły? Zresztą ten wcale nie był miły. Był zarozumiały.
Wyjęła z pochwy szablę i cicho wymknęła się w ciemność. Wciąż padał deszcz i znad rzeki unosiły się kłęby mgły, przesłaniając wszystko do wysokości piersi. Kilka koni czekało przed gospodą, ale nie były przywiązane. Obok stał żołnierz. Niewyraźnie, poprzez szum deszczu, słyszała, jak cichymi słowami uspokaja jedno ze zwierząt. Polly wolałaby tego nie słyszeć. No ale wzięła szylinga… Zacisnęła palce na pałce…
Zdążyła zrobić krok, gdy mgła między nią a strażnikiem wystrzeliła powolną fontanną i coś się z niej uniosło. Mężczyzna odwrócił się, cień się przesunął, mężczyzna upadł…
— Oj… — szepnęła Polly.
Cień się obejrzał.
— Ozzer? To ja, Maladict. Sierżant mnie przysłał. Mam sprawdzić, czy potrzebujesz pomocy.
— Ten przeklęty Jackrum zostawił mnie otoczonego przez uzbrojonych ludzi! — syknęła Polly.
— I…?
— No, ja… załatwiłem dwóch — odparła, czując, że to wyznanie nie przysłuży się jej reputacji ofiary. — Ale jeden przeszedł przez drogę…
— Myślę, że tego dostaliśmy — stwierdził Maladict. — To znaczy, hm… dostaliśmy… Stukacz prawie wypruła mu flaki. Ta dziewczyna ma coś, co nazwałbym nierozwiązanymi problemami. — Rozejrzał się. — Spójrzmy… Siedem koni, siedmiu ludzi. Tak.
— Stukacz? — powtórzyła zdumiona Polly.
— No tak. Nie rozpoznałaś jej? Dostała szału, kiedy ten człowiek zaatakował Loft. Teraz obejrzymy sobie twoich dżentelmenów, co? — Maladict ruszył do drzwi.
— Ale Loft i Stukacz… — zaczęła Polly, biegnąc za nim. — Wiesz, zachowują się jak… Myślałem, że ona jest dziewczyną… Ale uznałam, że Stukacz… To znaczy wiem, że Loft jest dzie…
Nawet w ciemności zęby Maladicta błysnęły w uśmiechu.
— Świat się przed tobą otwiera, co, Ozzer? Codziennie coś nowego. Teraz się przebieramy, jak widzę.
— Co takiego?
— Masz na sobie kieckę, Ozzer — oświadczył Maladict i wszedł do karczmy.
Zawstydzona Polly spojrzała w dół, zaczęła ściągać halkę, ale zaraz pomyślała: jeszcze chwileczkę…
Sierżant podciągnął się jakoś przy barze i wymiotował. Kapitan jęczał na podłodze.
— Dobry wieczór panom — powitał ich wampir. — Poproszę o chwilę uwagi. Jestem wampirem zreformowanym, co oznacza, że jestem kłębkiem tłumionych instynktów, przytrzymywanych na ślinę i kawę. Błędna byłaby sugestia, że gwałtowna, krwawa rzeź nie przychodzi mi łatwo. To raczej nierozrywanie wam gardeł sprawia kłopot. Bardzo proszę, nie utrudniajcie mi tego bardziej.
Sierżant odepchnął się od baru i niezbyt przytomnie zaatakował Maladicta. Wampir niemal od niechcenia uchylił się przed cięciem i odpowiedział ciosem z półobrotu, który powalił napastnika na podłogę.
— Kapitan nie wygląda dobrze — stwierdził Maladict. — Co chciał ci zrobić, małemu biedactwu?
— Traktował mnie protekcjonalnie — oświadczyła gniewnie Polly.
— Ach…
Maladict zastukał delikatnie do wrót koszar. Uchyliły się najpierw odrobinę, a potem całkowicie. Karborund opuścił maczugę. Polly i Maladict bez słowa wciągnęli do środka dwóch kawalerzystów. Sierżant Jackrum siedział na stołku przy ogniu i popijał piwo.
— Dobra robota, chłopcy — pochwalił. — Rzućcie ich z pozostałymi.
Skinął kuflem w stronę przeciwległej ściany, gdzie czterech skutych razem żołnierzy siedziało przygarbionych pod posępnym spojrzeniem Stukacz. Ostatni z napastników leżał na stole, a Igor pracował przy nim z igłą i nitką.
— Co z nim, szeregowy? — zapytał Jackrum.
— Nic mu nie będzie, fierżancie — zapewnił Igor. — Rana wyglądała na gorfą niż w rzeczywiftofci. I bardzo dobrze, bo dopóki nie trafimy na pole bitwy, nie znajdę częfci zamiennych.
— A znajdziesz parę nóg dla starego Trzyczęściowca?
— Chwileczkę, sierżancie, dość takiego gadania — odpowiedział spokojnie Scallot. Siedział po drugiej stronie ognia. — Zostawcie mi tylko ich konie i siodła. A wam na pewno się przydadzą ich szable.
— Oni nas tu szukali, sierżancie — oznajmiła Polly. — Jesteśmy tylko zgrają nieprzeszkolonych rekrutów, a oni nas szukali. Mogłem tam zginąć, sierżancie!
— No więc na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać talent — zapewnił Jackrum. — Brawo, mój chłopcze! Sam musiałem się zmyć, bo wielki facet w nieprzyjacielskim mundurze rzuca się w oczy. Zresztą ktoś musiał obudzić resztę chłopaków. To było strategiczne myślenie, jak nic.
— Ale gdybym… — Polly się zawahała. — Gdybym ich nie oszukał, mogliby zabić porucznika!
— Widzisz? — ucieszył się Scallot. — Z której strony spojrzeć, zawsze znajdzie się coś dobrego.
Sierżant wstał, wytarł usta grzbietem dłoni i podciągnął pas. Podszedł do kapitana, schylił się i uniósł go za klapy.
— Dlaczego szukaliście tych chłopców, sir? — zapytał.
Kapitan otworzył oko i przyjrzał się grubasowi z uwagą.
— Jestem oficerem i dżentelmenem, sierżancie — mruknął. — Są pewne zasady…
— W tej chwili nie mamy tu zbyt wielu dżentelmenów, sir — zauważył sierżant.
— Prawda jak szlag — szepnął Maladict.
Polly, niemal pijana z ulgi i spływającego z niej napięcia, musiała zasłonić usta, by powstrzymać chichot.
— Ach, tak… zasady… jeńcy wojenni i takie tam… — mówił Jackrum. — To znaczy, że musicie nawet jeść to samo co my, biedaczyska. Więc nie chcesz ze mną rozmawiać?
— Jestem… kapitan Horentz z Pierwszego Regimentu Ciężkich Dragonów. I nic więcej nie powiem.
Coś w tonie jego głosu szturchnęło Polly w mózg: On kłamie!
Jackrum przez chwilę przyglądał mu się obojętnie.
— No cóż… Wygląda, że mamy tu do czynienia z rozpieprznikiem, który to, moi drodzy młodzi Serożercy, definiowany jest jako przeszkoda na drodze postępu. I proponuję rozwiązać ten problem w należyty sposób.
Puścił jeńca, który upadł na plecy. Potem zdjął kurtkę mundurową, odsłaniając brudną koszulę i jaskrawoczerwone szelki. Poniżej szyi był prawie kulisty, fałdy skóry kołysały się w drodze do regionów równikowych. Nosi pas chyba tylko dlatego, że tego wymaga regulamin, pomyślała Polly.
Zdjął z szyi łańcuszek przeciągnięty przez otworek w zaśniedziałej monecie.
— Kapralu Scallot!
— Tak, sierżancie? — Scallot zasalutował.
— Zechcecie zauważyć, że właśnie pozbywam się insygniów i przekazuję mój oficjalny szyling. Ostatnim razem podpisałem kontrakt na dwanaście lat, a było to szesnaście lat temu, więc jestem teraz formalnie i oficjalnie piekielnym cywilem!
— Tak, panie Jackrum — przyznał kapral.
Jeńcy poruszyli się nerwowo na dźwięk tego nazwiska.