— A skoro tak właśnie jest i skoro wy, kapitanie, najeżdżacie mój kraj nocą, pod osłoną ciemności, to chyba żadne zasady nie bronią prostemu cywilowi tłuc was tak, aż się zesracie na siedem sposobów, chyba że powiecie, po co przyjechaliście i kiedy zjawią się wasi kumple. To może trochę potrwać, bo jak dotąd odkryłem dopiero pięć sposobów srania.
Podwinął rękawy, znów chwycił kapitana i zamachnął się…
— Mieliśmy tylko internować tych rekrutów — powiedział ktoś. — Nie chcieliśmy im robić krzywdy. A teraz zostaw go, Jackrum, niech cię demony! On ciągle ma gwiazdy przed oczami!
To mówił sierżant z gospody. Polly przyjrzała się pozostałym jeńcom. Chociaż obserwowali ich Maladict i Karborund, a Stukacz stała nad nimi z ponurą miną, było jasne, że pierwszy cios, jaki spadnie na kapitana, wywoła bunt… Bardzo się o niego troszczą, pomyślała. Aż dziwne…
Jackrum też musiał to zauważyć.
— No, teraz jesteśmy rozmowniejsi… — mruknął. Opuścił kapitana, ale wciąż trzymał go za klapy. — Pańscy ludzie dobrze o panu świadczą, kapitanie.
— Bo nie jesteśmy niewolnikami, przeklęty burakojadzie! — warknął jeden z żołnierzy.
— Niewolnikami? Wszyscy moi chłopcy zaciągnęli się z wolnej i nieprzymuszonej woli, rzepogłowie!
— Może tak im się wydaje — odparł sierżant. — Bo ich okłamaliście. Okłamujecie ich od lat. I teraz wszyscy zginą przez te wasze głupie kłamstwa! Kłamstwa i tę głupią, wredną i kłamliwą dziwkę, waszą księżną.
— Szeregowy Goom, na miejsce! To rozkaz! Wracajcie na miejsce, mówię! Szeregowy Maladict, zabierzcie tę szablę szeregowemu Goom! To następny rozkaz! Sierżancie, każcie swoim ludziom powoli się wycofać! Powoli! Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do przemocy, ale każdy, każdy, kto nie będzie posłuszny, na bogów, poczuje złamane żebro!
Jackrum wykrzyczał to w jednej eksplozji dźwięku, nie odrywając wzroku od kapitana. Reakcja, rozkaz i nieruchomość bez tchu zabrały ledwie kilka sekund. Polly przyglądała się uchwyconej nagle scenie, a jej mięśnie rozluźniały się powoli.
Zlobeńscy żołnierze siadali. Wzniesiona maczuga Karborunda opadała wolno. Małą Łazer przyciskał do ziemi Maladict, który wyrwał jej z ręki broń. Tylko wampir mógł poruszać się szybciej niż Łazer, kiedy rzuciła się na jeńców.
— Internowanie… — rzekł Jackrum. — Zabawne słowo. Popatrzcie na moich chłopców, co? Żadnemu jeszcze nic na brodzie nie rośnie, oprócz trolla, ale mech się nie liczy. Mają mleko pod nosem. Co jest takiego niebezpiecznego w nieszkodliwej gromadzie wiejskich parobków, że zainteresowali taki świetny oddział poganiaczy koni?
— Czy ktof mógłby mi przytrzymać palcem ten fupeł? — odezwał się Igor znad swojego zaimprowizowanego stołu operacyjnego. — Prawie fkończyłem.
— Nieszkodliwych? — powtórzył sierżant, spoglądając na Łazer. — To banda wściekłych szaleńców!
— Chcę rozmawiać z waszym oficerem, do demona — oznajmił kapitan, który wydawał się bardziej przytomny. — Macie przecież oficera, co?
— Tak, gdzieś tu łazi, o ile sobie przypominam — odparł Jackrum. — Perks, sprowadź tu ruperta, dobrze? Ale najpierw ściągnij tę kieckę, co? Z rupertami nigdy nic nie wiadomo.
Ostrożnie usadził kapitana na ławie i wyprostował się.
— Karborund, Maladict, odrąbiecie kawałek każdemu jeńcowi, który się ruszy, i każdemu, kto spróbuje zaatakować jeńca — rzekł. — A teraz… no tak. Trzyczęściowy Scallot! Chcę się zaciągnąć do waszej wspaniałej armii, dającej wiele możliwości młodemu człowiekowi, któremu nie braknie chęci.
— Służyliście już kiedy? — zapytał z uśmiechem Scallot.
— Czterdzieści lat walczyłem z każdym palantem w promieniu stu mil od Borogravii, kapralu.
— Jakieś specjalne umiejętności?
— Zachowywanie życia, kapralu, choćby nie wiem co.
— W takim razie z radością wręczam wam tego szylinga i natychmiastowo awansuję do stopnia sierżanta — rzekł Scallot i oddał Jackrumowi kurtkę i monetę na łańcuszku. — Całusa dla Laluni?
— Nie w moim wieku. — Jackrum wciągnął kurtkę. — I gotowe. — Odetchnął. — Wszystko załatwione elegancko i legalnie. Perks, rusz się. Wydałem ci rozkaz.
Bluza chrapał. Jego świeca już się wypaliła.
Na kocu leżała otwarta książka; Polly delikatnie wyjęła mu ją spod palców. Tytuł, prawie niewidoczny na brudnej okładce, brzmiał „Tacticus: Kampanie”.
— Sir… — szepnęła.
Bluza otworzył oczy, zobaczył ją, a potem odwrócił się i zaczął gorączkowo szukać czegoś przy łóżku.
— Są tutaj, sir. — Polly wręczyła mu okulary.
— A, to ty, Perks. Dziękuję. Już północ, tak?
— Trochę po, sir.
— Ojej! To musimy się spieszyć! Szybko, podaj spodnie! Czy reszta dobrze się wyspała?
— Zaatakowali nas zlobeńscy żołnierze, sir. Pierwszy Regiment Ciężkich Dragonów, sir. Wzięliśmy ich do niewoli. Żadnych strat, sir.
Bo się nie spodziewali, że będziemy walczyć. Chcieli wziąć nas żywcem. A trafili na Karborunda, Maladicta i… i na mnie.
Trudno, bardzo trudno było uderzyć tą pałką. A potem wstydziła się, że przyłapali ją w halce, chociaż pod spodem miała spodnie. Wystarczyło jej pomyśleć, żeby przeskoczyć od chłopca do dziewczyny… Musiała się nad tym zastanowić. Musiała sobie przemyśleć wiele spraw. Ale podejrzewała, że czasu na myślenie raczej nie będzie.
Bluza wciąż siedział nieruchomo i gapił się na nią, ze spodniami w rękach.
— Możesz powtórzyć jeszcze raz, Perks? — powiedział. — Schwytałeś przeciwników?
— Nie tylko ja, sir. Ja załatwiłem dwóch. My wszyscy… wspólnie, sir.
— Ciężkich Dragonów?
— Tak, sir.
— To przecież osobisty regiment księcia! Zaczęli inwazję?
— Myślę, że to raczej patrol, sir. Siedmiu ludzi.
— I nikt z was nie jest ranny?
— Nie, sir.
— Podaj mi koszulę… A niech to!
Dopiero wtedy Polly spostrzegła bandaż na jego prawej dłoni. Był czerwony od krwi. Bluza zauważył jej minę.
— Takie drobne samookaleczenie, Perks — wyjaśnił nerwowo. — Po kolacji „odkurzałem” techniki szermiercze. Nic poważnego. Trochę „zardzewiałem”, rozumiesz. Nie bardzo sobie daję radę z guzikami. Gdybyś zechciał…
Polly pomogła mu włożyć resztę ubrania. Pozostałe rzeczy wrzuciła do worka. Konieczne są wyjątkowe umiejętności, uświadomiła sobie, by własnym mieczem skaleczyć się w rękę, która trzyma miecz…
— Powinienem zapłacić rachunek… — mruknął porucznik, kiedy zbiegali po ciemnych schodach.
— Niemożliwe, sir. Wszyscy uciekli, sir.
— To może zostawić im list? Jak myślisz? Nie chciałbym, żeby uważali, że „prysnąłem” bez…
Popchnęła go do drzwi.
— Oni wszyscy uciekli, sir — powtórzyła.
Zatrzymali się przed budynkiem koszar. Poprawiła mu kurtkę i spojrzała na twarz.
— Mył się pan wczoraj, sir?
— Nie było… — zaczął Bluza.
Reakcja była automatyczna. Polly, choć o piętnaście miesięcy młodsza, zbyt długo matkowała Paulowi.
— Chusteczkę! — zażądała.
A że pewne zachowania są wprogramowane do mózgu już we wczesnych latach życia, chusteczka została jej posłusznie wręczona.
— Poślinić! — nakazała Polly.
A potem wilgotną chustką starła mu plamkę z twarzy i robiąc to, uświadomiła sobie, że to robi. Nie miała już odwrotu. Mogła tylko iść naprzód.
— No dobra — rzuciła szorstko. — Ma pan wszystko?