Выбрать главу

— Bardzo dobrze. Napravdę dziko…

Zajaśniał oślepiający błysk, a po nim krótki okrzyk:

— Szla…

…i brzęk pękającego szkła.

Tam, gdzie przed chwilą stał wampir, wznosił się niewielki wzgórek pyłu. Mrugając ze zdziwienia, Polly widziała, jak wznosi się z niego chmura ludzkiego kształtu, która po chwili znów krzepnie w wampira.

— Oj, napravdę ządziłem, że novy filtr vystarczy… — powiedział. — Cóż, żyjemy, by się uczyć. Do rzeczy. Kto z vas jest kapitanem Horentzem?

Pól godziny później Polly nadal była oszołomiona. Kłopot nie polegał na tym, że nie rozumiała, co się dzieje. Raczej na tym, że zanim będzie mogła zrozumieć, co się dzieje, musiała najpierw zrozumieć wiele innych spraw. Wśród nich była też koncepcja azety.

Bluza wydawał się na przemian dumny i zmartwiony, ale nerwowy przez cały czas. Polly obserwowała go uważnie, między innymi dlatego że rozmawiał z człowiekiem, który wszedł za ikonografikiem. Ten drugi miał na sobie obszerny skórzany płaszcz i bryczesy. Przez cały czas zapisywał wszystko w notesie, niekiedy tylko obrzucając oddział zdumionym wzrokiem. W końcu Maladict, który miał świetny słuch, porzucił swoje miejsce, gdzie stał oparty o ścianę, i podszedł do grupy rekrutów.

— No dobra — zaczął ściszonym głosem. — To trochę skomplikowane, ale… Ktoś z was słyszał o azetach?

— Ja. Mój kuzyn Igor z Ankh-Morpork mi o nich opowiadał — oświadczył Igor. — To jakby ogłofenia rządowe.

— No… tak jakby. Tylko że nie pisze ich rząd. Piszą je zwykli ludzie, którzy zapisują różne rzeczy.

— Jak pamiętnik? — spytała Stukacz.

— No… nie.

Maladict zaczął tłumaczyć. Oddział próbował zrozumieć. I nadal nie miało to sensu. Polly przypominało to teatrzyki kukiełkowe na jarmarkach. Ale dlaczego niby ktoś miałby wierzyć temu, co jest napisane? Przecież nie uwierzyła w list Matek Borogravianek, a ta ulotka pochodziła od rządu. Jeśli nie można ufać rządowi, to właściwie komu?

Praktycznie każdemu, jeśli się chwilę zastanowić.

— Pan de Worde pracuje dla azety w Ankh-Morpork — opowiadał Maladict. — Mówi, że przegrywamy. Mówi, że straty rosną, żołnierze dezerterują, a wszyscy cywile uciekają w góry.

— D-dlaczego mamy mu wierzyć? — spytała gniewnie Łazer.

— No, widzieliśmy przecież straty i uciekinierów, a kapral Strappi zniknął gdzieś, jak tylko się dowiedział, że ma iść na front. Przykro mi, ale taka jest prawda. Widzieliśmy.

— No tak, ale to tylko jakiś człowiek z obcego kraju! Czemu księżna m-miałaby nas okłamywać? Znaczy, czemu posyłałaby nas tylko po to, żebyśmy zginęli? — dopytywała się Łazer. — O-ona nad nami czuwa.

— Wszyscy mówią, że wygrywamy — przypomniała niepewnie Stukacz.

Łzy spływały Łazer po policzkach.

— Nie, wcale nie — sprzeciwiła się Polly. — I ja też tak nie uważam.

— A czy ktokolwiek uważa? — zainteresował się Maladict.

Polly przyjrzała się twarzom rekrutów.

— Ale mówić tak to jakby… jakby zdrada wobec księżnej, prawda? — odezwała się Łazer. — To szerzenie Zwątpienia i Lęku…

— I może powinniśmy się zacząć lękać — zgodził się Maladict. — Wiecie, skąd on się tu wziął? Podróżuje wszędzie i pisze różne rzeczy o wojnie dla tej swojej azety z nowinami. Tych kawalerzystów spotkał na drodze. Powiedzieli mu, jak to słyszeli, że są tutaj zupełnie ostatni rekruci z Borogravii i że to tylko „banda płaczliwych chłopców”. Powiedzieli, że złapią nas dla naszego dobra, a on może zrobić nam obrazek i zamieścić w azecie. Wszyscy wtedy zobaczą, jak tu jest strasznie, bo wysyłamy do walki już ostatnie rezerwy.

— Tak, ale ich pobiliśmy i to go załatwiło — stwierdziła Stukacz z nieprzyjemnym uśmiechem. — Nie ma już czego zapisywać, prawda?

— Hm… niezupełnie. On mówi, że to będzie nawet lepsze!

— Lepsze? Po czyjej on jest stronie?

— To naprawdę trudno pojąć. Przybył z Ankh-Morpork, ale nie całkiem ich popiera. Otto Chriek, który robi dla niego obrazki…

— Ten wampir? Rozsypał się na proszek, kiedy błysnęło światło! A potem… wrócił.

— Ja wtedy stałem akurat za Karborundem — przypomniał Maladict. — Ale znam tę metodę. Prawdopodobnie nosi fiolkę z cienkiego szkła, napełnioną k… kr… kretynie, przecież umiesz to powiedzieć… krwią. — Odetchnął. — Udało się. Żaden problem. Fiolka k… tego, o czym mówiłem… rozbija się o ziemię i ściąga ten pył do poprzedniej formy. — Maladict uśmiechnął się blado. — Wydaje się, że jemu naprawdę zależy na tym, co robi. W każdym razie powiedział, że de Worde stara się dojść do prawdy. Potem ją zapisuje i sprzedaje każdemu, kto chce kupić.

— I pozwalają mu na to? — zdziwiła się Polly.

— Najwyraźniej. Otto mówił, że przynajmniej raz w tygodniu doprowadzają komendanta Vimesa do wściekłości, ale nic z tego nie wynika.

— Vimesa? Rzeźnika? — upewniła się.

— Jest diukiem. Tak twierdzi Otto. Ale nie takim jak nasi. I mówi, że jeszcze nigdy nie widział, by Vimes kogoś zarżnął. Otto jest czarnowstążkowcem, jak ja. Nie okłamałby kolegi ze wstążką. I jeszcze powiedział, że ten obrazek, który zrobił, jeszcze dziś wieczorem prześle sekarem z najbliższej wieży. Jutro umieszczą go w tej azecie. I wydrukują kopię tutaj.

— Można wysłać sekarem obraz? — zdziwiła się Polly. — Znam ludzi, którzy widzieli te sekary. To po prostu mnóstwo skrzynek na wieży. I te skrzynki stukają.

— Otto też mi to wytłumaczył. Bardzo pomysłowe.

— No więc jak działają?

— Och, nie zrozumiałem, co mówił. Chodziło o… o liczby. Ale brzmiało bardzo mądrze. W każdym razie de Worde zapewnił poru… ruperta, że wiadomość o zgrai chłopców, która pobiła doświadczonych żołnierzy, na pewno zwróci uwagę i sprawi, że ludzie się zastanowią.

Rekruci spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.

— To był szczęśliwy traf, a poza tym mieliśmy Karborunda — przypomniała Stukacz.

— A ja użyłem oszustwa — dodała Polly. — Wiecie, nie mógłbym tego zrobić po raz drugi.

— Co z tego? — zdziwił się Maladict. — Zrobiliśmy to. Oddział to zrobił. Następnym razem weźmiemy się do sprawy inaczej.

— Tak jest! — zawołała Stukacz.

Nastąpił moment wspólnej euforii, w którym oddział był zdolny do wszystkiego. Trwało to… moment.

— Ale to się nie uda — oświadczyła Kukuła. — Mieliśmy szczęście. Wiesz, że nam się nie uda, Maladict! Wszyscy wiecie, prawda?

— Przecież nie twierdzę, że możemy się rozprawić, no wiecie, z całym regimentem naraz. A poru… rupert trochę jest zielony. Ale możemy zrobić swoje. Stary Jackrum wie, co robi…

— Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do przemocy… a niech to! — żachnęła się Stukacz i rozległy się… chichoty, Polly wiedziała, że to chichoty.

— Nie jesteś — stwierdziła spokojnie Kukuła. — Żadna z nas nie jest. Bo jesteśmy dziewczętami.

Zapadła martwa cisza.

— No, może nie Karborund ani Ozzer, zgoda — ciągnęła Kukuła, jakby cisza wysysała z niej oporne słowa. — I nie jestem pewna co do Maladicta i Igora. Ale wiem, kim są pozostałe, jasne? Mam oczy. Mam uszy. I mam mózg! Zgadza się?

W ciszy zabrzmiał cichy grzmot, który poprzedzał wypowiedzi Karborunda.

— Jeśli to pomoże… — powiedział głosem raczej sypkim niż zgrzytliwym — to naprawdem mam na imię Nefryt.

Polly czuła na sobie wzrok zaciekawionych oczu. Była zakłopotana, oczywiście. Ale nie z tych oczywistych powodów. Chodziło o coś innego — o tę lekcję, którą życie czasem wbija kijem do głowy: nie ty jedna obserwujesz świat. Inni ludzie to ludzie; kiedy ty się im przyglądasz, oni przyglądają się tobie; myślą o tobie, kiedy ty o nich myślisz. Świat nie wiruje wokół ciebie!