Выбрать главу

Nie istniała możliwość, by się z tego wykręcić. I w pewnym sensie przyjęła to z ulgą.

— Polly — powiedziała niemal szeptem.

Spojrzała pytająco na Maladicta, który uśmiechnął się zdecydowanie wymijająco.

— Czy to jest właściwa pora? — spytał.

— No dobra, wszyscy, czego tak stoicie! — huknął Jackrum sześć cali od karku Maladicta.

Nikt nie zauważył, skąd się tam pojawił. Poruszał się z podoficerską bezszelestnością, która czasami zadziwia nawet Igory. Uśmiech Maladicta nawet nie drgnął.

— Ależ czekamy na pańskie rozkazy, sierżancie — oświadczył wampir, odwracając głowę.

— Myślisz, że jesteś sprytny, Maladict?

— Hm… Owszem, sierżancie, całkiem sprytny — przyznał wampir.

W uśmiechu Jackrurna nie było radości.

— Dobrze. Miło mi to słyszeć. Nie chcę tu kolejnego głupiego kaprala. Tak, wiem, że nie jesteś jeszcze nawet porządnym szeregowcem, ale ku chwale matczyzny zostajesz kapralem, bo potrzebny mi kapral, a ty najlepiej się ubierasz. Niech Trzyczęściowiec znajdzie ci jakieś paski. Co do reszty… To nie jest spotkanie zapłakanych matek, za pięć minut wymarsz, ruszać się!

— Ale jeńcy, sierżancie… — zaczęła Polly, wciąż usiłując jakoś przetrawić sensacyjne wiadomości.

— Zawleczemy ich do gospody i zostawimy, związanych na goło i skutych razem — wyjaśnił rupert. — Zawzięty drań z naszego ruperta, kiedy już się wścieknie, co? A Trzyczęściowiec dostanie ich buty i konie. Przez jakiś czas nigdzie daleko się nie wybiorą, nie na goło.

— Ale czy ten zapisujący typ nie pomoże im się wydostać? — upewniła się Stukacz.

— Nie obchodzi mnie to. Pewnie mógłby porozcinać sznury, ale klucz do kajdan wrzucę do wychodka, a trzeba sporo czasu, żeby go wyłowić.

— Po czyjej stronie on stoi, sierżancie? — spytała Polly.

— Nie wiem. Ale im nie ufam. Nie zwracajcie na nich uwagi. Nie rozmawiajcie z nimi. Nigdy nie rozmawiajcie z ludźmi, którzy coś piszą. Stara wojskowa zasada. A teraz… Wiem, że wydałem wam rozkaz, bo słyszałem echo… No to do roboty! Wynosimy się stąd!

— Droga do zatracenia, chłopcze, taki awans… — oświadczył Maladictowi Scallot, machając dwoma paskami na haku. Uśmiechał się szeroko. — Od teraz należą ci się trzy pensy dziennie dodatku, tylko że ich nie dostaniesz, bo nie płacą. Ale spójrz z lepszej strony — nie będą ci ciąć żołdu, a bardzo to lubią… Myślę sobie, że jak będziesz maszerował tyłem, kieszenie same ci się przepełnią.

Deszcz przestał padać. Większa część oddziału wyszła już na plac, gdzie stał teraz nieduży zakryty wóz pisarza azetowych nowin. Z wozu sterczał maszt z umocowaną flagą, ale w blasku księżyca Polly nie mogła rozpoznać wzoru. Obok wozu Maladict rozmawiał o czymś z Ottonem.

Uwagę zwracał jednak przede wszystkim rząd kawaleryjskich koni. Jednego zaproponowali Bluzie, ale z wystraszoną miną machnął tylko ręką i wymruczał coś o lojalności wobec dawnego wierzchowca — który, zdaniem Polly, wyglądał jak stojak na talerze z własnym napędem i z charakterem. Jednak porucznik podjął chyba właściwą decyzję, ponieważ konie Zlobeńców były wielkimi bestiami o szerokich grzbietach i błyszczących ślepiach, wyszkolonymi do bitwy. Dosiadanie takiego mogłoby Bluzie rozpruć spodnie w kroku, a próba ściągnięcia wodzów pewnie wyrwałaby mu ręce ze stawów. W tej chwili przy siodle każdego konia wisiała para butów — wszystkich z wyjątkiem pierwszego, wspaniałego zwierzęcia, na którym niczym spóźniona refleksja siedział kapral Scallot.

— Wiesz, nie jestem poganiaczem osłów — powiedział Jackrum, gdy zamocował już przy siodle kule kaprala. — Ale znalazłeś sobie wściekle dobrego zwierzaka, Trzyczęściowiec.

— Święta racja, sierżancie. Można takim przez tydzień wykarmić cały pluton.

— Na pewno nie chcesz iść z nami? Jestem pewien, że zostały ci jeszcze jeden czy dwa kawałki, które ci dranie mogliby uciąć.

— Dzięki za ofertę, sierżancie, ale już niedługo szybkie konie będą prawdziwym przebojem, a ja jestem przygotowany na wzrost popytu. Te tutaj warte są trzyletniego żołdu. — Odwrócił się w siodle i skinął oddziałowi. — Powodzenia, chłopaki. Codziennie będziecie maszerować razem ze Śmiercią, ale ja go widziałem i wiem, że lubi czasem mrugnąć. I pamiętajcie, nalejcie zupy do butów!

Popędził konia do truchtu i zniknął w mroku razem ze swoją zdobyczą.

Jackrum obserwował go, jak odjeżdża, potem potrząsnął głową i zwrócił się do rekrutów.

— No dobra, panienki… Co w tym takiego śmiesznego, szeregowy Halter?

— Eee… Nic takiego, sierżancie! Ja tylko… o czymś pomyślałem — tłumaczyła Stukacz, krztusząc się ze śmiechu.

— Nie płacą wam za myślenie o czymś, tylko za maszerowanie! Ruszać się!

Oddział odmaszerował. Deszcz w końcu ustał zupełnie, ale wiatr wzmógł się nieco, trzaskał oknami, dmuchał przez opuszczone domy, otwierał i zamykał drzwi jak ktoś szukający czegoś, co — mógłby przysiąc — przed chwilą tu położył. Nic więcej w Plotzu się nie poruszało — jeśli nie liczyć jednego płomyka świecy tuż nad podłogą w małym pokoiku na tyłach koszar.

Świeca była przechylona tak, że opierała się o bawełnianą nić zawiązaną między nogami stołka. Kiedy świeca się skróci, przepali nitkę i upadnie na podłogę, na nierówną ścieżkę słomy prowadzącą do stosu sienników, na których ustawiono dwie stare puszki oliwy do lamp.

W tę wilgotną, ponurą noc zajęło to całą godzinę, ale kiedy nastąpiło, wszystkie okna wypadły na zewnątrz.

Dzień jutrzejszy wschodził nad Borogravią jak wielka ryba. Gołąb wystartował nad lasem, skręcił lekko i pomknął wprost do doliny Kneck. Nawet z tego miejsca widoczny był czarny, kamienny masyw twierdzy wyrastający ponad morzem drzew. Gołąb pędził przed siebie, iskra celowości w świeżym, czystym poranku… i zaskrzeczał, kiedy z nieba spadła ciemność i pochwyciła go w stalowe szpony. Myszołów i gołąb szarpali się przez chwilę, potem myszołów zyskał nieco wysokości i poszybował dalej.

Gołąb myślał: 000000000! Gdyby jednak potrafił myśleć bardziej logicznie i gdyby wiedział cokolwiek o tym, jak ptaki drapieżne chwytają gołębie[2], mógłby się zastanowić, czemu złapano go tak… delikatnie. Był tylko przytrzymywany, nie ściskany. On jednak potrafił myśleć tylko: 000000000!

Myszołów wleciał w dolinę i zaczął krążyć nisko nad twierdzą. Wtedy właśnie niewielka figurka odpięła się od skórzanej uprzęży na jego grzbiecie, po czym z wielką ostrożnością przesunęła się wokół ciała do szponów. Dotarła do uwięzionego gołębia, uklęknęła na nim i objęła ramionami za szyję. Myszołów przemknął nisko nad kamiennym parapetem, wzniósł się ostro i wypuścił gołębia. Ptak i maleńki człowieczek w chmurze piór potoczyli się, podskakując na kamieniach. Wreszcie znieruchomieli.

Po chwili spod gołębia odezwał się głos:

— Niech to…

Po kamieniach zatupały szybkie kroki i coś zdjęło ptaka z kaprala Buggy’ego Swiresa. Był gnomem wzrostu zaledwie sześciu cali. Z drugiej strony, jako dowódca i jedyny członek Sekcji Lotniczej Straży Miejskiej Ankh-Morpork, większość czasu spędzał tak wysoko, że jemu wszyscy wydawali się mali.

— Dobrze się czujesz, Buggy? — upewnił się komendant Vimes.

— Całkiem nieźle, sir. — Buggy wypluł piórko. — Ale to nie było eleganckie, prawda? Następnym razem bardziej się postaram. Kłopot w tym, że gołębie są za głupie, żeby nimi sterować…

вернуться

2

Trzeba jednak uwzględnić fakt, że wszystkie gołębie, które wiedzą, jak chwytają ptaki drapieżne, są martwe, a zatem jeszcze mniej zdolne do myślenia niż żywe gołębie.