— Co masz dla mnie?
— „Puls” posłał to ze swojego wozu, sir! Śledziłem od samego początku!
— Świetnie, Buggy!
Zatrzepotały skrzydła i na blankach wylądował myszołów.
— A ten… jak ma na imię? — zapytał Vimes.
Myszołów rzucił mu obłąkane, nieobecne spojrzenie wszystkich ptaków.
— To Morag, sir. Szkolona przez piktale. Cudowny ptak.
— Za nią zapłaciliśmy skrzynkę whisky?
— Tak, sir, ale warta jest każdej kropelki.
Gołąb poruszył się w dłoni Vimesa.
— Zaczekaj tu, Buggy. Powiem Regowi, żeby przyniósł kawałek surowego królika — rzucił komendant i wrócił do wieży.
Sierżant Angua czekała przy jego biurku, czytając „Żyjący Testament Nuggana”.
— To gołąb pocztowy, sir? — zapytała, kiedy Vimes usiadł.
— Nie. Potrzymaj go chwilę, dobrze? Chcę zajrzeć do kapsuły z wiadomością.
— Wygląda całkiem jak gołąb pocztowy — uznała Angua, odkładając książkę na bok.
— Ale przecież wiadomości szybujące w powietrzu są Obrzydliwością dla Nuggana — odparł Vimes. — Najwyraźniej modlitwy wiernych się od nich odbijają. Nie, złapałem chyba czyjegoś zgubionego ulubieńca i zaglądam teraz do tej rurki, żeby sprawdzić, czy nie znajdę tam nazwiska i adresu właściciela, ponieważ jestem człowiekiem uprzejmym.
— Czyli w rzeczywistości wcale pan nie przejmuje raportów terenowych „Pulsu”? — uśmiechnęła się Angua.
— Nie w ścisłym sensie, skąd. Jestem tak gorliwym czytelnikiem, że chciałbym już dzisiaj poznać jutrzejsze nowiny. A pan de Worde ma wyraźnie talent odkrywania różnych rzeczy. Anguo, chcę powstrzymać tych niemądrych ludzi od wojny, dzięki czemu wszyscy będziemy mogli wrócić do domu, a jeśli w tym celu muszę czasem pozwolić, żeby jakiś gołąb narobił mi na biurko, niech tak będzie.
— Och, przepraszam, sir. Nie zauważyłam. Mam nadzieję, że da się to zetrzeć.
— Idź, przekaż Regowi, żeby znalazł kawałek królika dla myszołowa, co?
Kiedy wyszła, ostrożnie odkręcił koniec rurki i wyjął rulonik bardzo cienkiego papieru. Rozwinął go, wygładził i przeczytał drobniutkie pismo. Uśmiechał się przy tym. Potem odwrócił papier i przyjrzał się obrazkowi.
Ciągle patrzył, kiedy wróciła Angua z Regiem i połówką wiadra smakowitych kawałków królika.
— Coś ciekawego, sir? — spytała Angua.
— Owszem, tak. Można tak powiedzieć. Wszystkie plany zmienione, wszystkie zakłady odwołane. Ha! Och, panie de Worde, nieszczęsny durniu…
Wręczył jej karteczkę. Przeczytała uważnie.
— Dobrze im tak, sir — rzekła. — Większość z nich wygląda na piętnastolatków, a kiedy się zobaczy, jak wielcy są ci dragoni, robi to wrażenie…
— Tak, tak, można tak powiedzieć, z pewnością można… — Vimes promieniał, jakby szykował jakiś dowcip. — Kiedy de Worde tu przyjechał, rozmawiał z kimś ze zlobeńskiej arystokracji?
— Nie, sir. Jak rozumiem, nie został dopuszczony. Oni tu nie do końca rozumieją, kim jest reporter, więc adiutant odesłał go i powiedział, że przeszkadza.
— Och jej, co za biedak… — Vimes wciąż się uśmiechał. — Przedwczoraj poznałaś księcia Heinricha. Możesz mi go opisać?
Angua odchrząknęła.
— No więc, sir, był duży i zielony, z odcieniem błękitu, błyski grllss i nuta…
— Chodziło mi o to, żebyś go opisała, jakbym nie był wilkołakiem, który patrzy nosem.
— Rozumiem. Przepraszam, sir. Sześć stóp dwa cale wzrostu, jakieś sto osiemdziesiąt funtów, jasne włosy, zielononiebieskie oczy, blizna po cięciu szablą na lewym policzku, nosi monokl na prawym oku, nawoskowane wąsy…
— Dobrze. Celne obserwacje. A teraz obejrzyj sobie kapitana Horentza na obrazku.
Obejrzała.
— O rany… — powiedziała cicho. — Nie wiedzieli?
— On przecież nie miał zamiaru im mówić, prawda? Mogli widzieć jakiś obrazek?
Angua wzruszyła ramionami.
— Wątpię, sir. No bo właściwie gdzie by go mogli zobaczyć? Nie było tu żadnej prasy, dopóki w zeszłym tygodniu nie pojawił się wóz z „Pulsem”.
— Może jakiś drzeworyt?
— Nie, to Obrzydliwość, chyba że przedstawia księżną.
— Czyli rzeczywiście nie wiedzieli. A de Worde go wcześniej nie poznał. — Vimes zastanowił się. — Ale ty go widziałaś, kiedy przybyliśmy tutaj przedwczoraj. Powiedz, co o nim myślisz? Tak między nami.
— Arogancki dupek, sir. I wiem, o czym mówię. To taki gość, który święcie wierzy, że wie, czego pragnie kobieta. Jego pragnie. Bardzo przyjazny, dopóki nie usłyszy „nie”.
— Głupi?
— Nie sądzę. Ale nie aż taki sprytny, za jakiego się uważa.
— Słusznie. Ponieważ nie podał naszemu piszącemu przyjacielowi swojego prawdziwego nazwiska. Czytałaś dopisek na końcu?
Angua przeczytała:
— „Perry, kiedy rekruci już odeszli, kapitan groził mi i przekonywał. Niestety, nie miałem czasu, żeby wyłowić z wychodka klucz do łańcuchów. Proszę, jak najszybciej daj księciu znać, gdzie oni są. WdW”. — Zastanowiła się. — Wygląda na to, że u Williama też nie wzbudził sympatii. Ciekawe, po co książę wyjechał z tym oddziałem zwiadu.
— Mówiłaś, że jest aroganckim dupkiem. Może chciał tylko przeskoczyć granicę i sprawdzić, czy cioteczka jeszcze dycha…
Zamilkł. Angua spojrzała na jego twarz — patrzył poprzez nią. Znała swojego szefa. Uważał, że wojna to tylko kolejne przestępstwo, jak zabójstwo. Niespecjalnie lubił ludzi z tytułami, a swojego „diuka” uznawał raczej za określenie stanowiska służbowego niż tytuł od wielkości. Miał dziwaczne poczucie humoru. I umiał wyczuwać to, co w myślach nazywała zwiastunami — te drobne słomki w powietrzu, które mówią, że nadchodzi burza.
— Na golasa — zachichotał. — Mogli im poderżnąć gardła. Nie poderżnęli. Zabrali im buty i zostawili, żeby na golasa kuśtykali do domu.
Wydawało się, że oddział zyskał sobie przyjaciela.
Czekała.
— Żal mi tych Borogravian — powiedział.
— Mnie też, sir — zgodziła się Angua.
— Tak? A dlaczego?
— Religia się im zepsuła, sir. Widział pan ostatnie Obrzydliwości? Na liście pojawił się zapach buraków i ludzie z rudymi włosami. Dość drżącym charakterem pisma, sir. A buraki są tu podstawą wyżywienia. Trzy lata temu było Obrzydliwe, by hodować rośliny korzeniowe w ziemi, która rodziła ziarno albo strąki.
Vimes patrzył tępo, a ona przypomniała sobie, że to chłopak z miasta.
— To oznacza praktycznie brak rotacji plonów, sir — wyjaśniła. — Grunt się wyjaławia. Miał pan rację, wpadają w obłęd. Te… te przykazania są obłąkane i każdy farmer to widzi. Wyobrażam sobie, że ludzie przestrzegają ich, dopóki mogą, ale wcześniej czy później muszą albo je złamać i żyć z wyrzutami sumienia, albo trwać przy nich i cierpieć. Bez żadnego powodu, sir. Rozejrzałam się trochę. Ludzie tu byli kiedyś bardzo religijni, ale bóg ich zawiódł. Nic dziwnego, że modlą się głównie do członków królewskiego rodu.
Komendant przez chwilę wpatrywał się w gołębią pocztę.
— Jak daleko stąd do Plotzu? — zapytał w końcu.
— Jakieś pięćdziesiąt mil. Dla wilka to około sześciu godzin biegu.
— Dobrze. Buggy będzie cię miał na oku. Nasz mały Henio musi poskakać do domu. Albo spotka swój patrol, albo patrol przeciwnika… wszystko jedno. Ale sprawa się wysypie, kiedy wszyscy zobaczą obrazek. Założę się, że de Worde by mu odpuścił, gdyby Henio był uprzejmy i grzeczny. To go nauczy, by nie stawać na drodze straszliwej machiny wolnej i uczciwej prasy, cha, cha. — Wyprostował się i zatarł ręce jak człowiek, który przystępuje do pracy. — A teraz wypuśćmy tego gołębia w dalszą drogę, zanim ktoś zauważy, że zniknął. Niech Reg poczłapie tam, gdzie zatrzymali się ludzie z „Pulsu”, i niech im powie, że gołąb wleciał do niewłaściwego okna. Znowu.