To były przyjemne chwile, jak je zapamiętała Polly.
Nie zeszli nawet na nabrzeże. Z daleka było widać, że nie ma tam łodzi — nie zjawili się na czas i przewoźnik odpłynął bez nich. Przekroczyli więc most i ruszyli do lasu. Prowadził Bluza na swoim wiekowym koniu. Maladict maszerował pierwszy, Kar… Nefryt zamykała szyk. Z wampirem na czele nie potrzebowali światła, a troll na tyłach z pewnością zniechęcał wszystkich maruderów.
Nikt nawet nie wspomniał o łodzi. Nikt w ogóle się nie odzywał. Chodziło o to… chodziło o to, jak uświadomiła sobie Polly, że nie maszerowali już każdy osobno. Dzielili wspólny sekret. To przynosiło ulgę i w tej chwili rozmowy o tym wydawały się zbędne. Mimo wszystko warto chyba było podtrzymywać zwykłą częstotliwość pierdnięć, beknięć, dłubania w nosie i drapania się w krocze, na wszelki wypadek.
Polly nie wiedziała, czy powinna być dumna z tego, że brały ją za chłopca. No owszem, myślała, ciężko pracowałam, żeby wszystko dobrze ustawić. Opanowałam sposób chodzenia, tyle że naprawdę chyba tylko go opanowałam, cha, cha, wymyśliłam to fałszywe golenie, o którym one nawet nie pomyślały, od wielu dni nie czyściłam paznokci i nie ukrywam, że w beknięciach mogę startować z najlepszymi. Czyli naprawdę się starałam. Ale to jednak trochę irytujące, że tak dobrze mi się udało…
Po kilku godzinach, kiedy wstawał już dzień, wyczuli dym. Wśród drzew unosił się blady obłok. Porucznik Bluza zatrzymał ich, unosząc rękę, a sierżant Jackrum podszedł do niego i zaczęli coś szeptać.
Polly wystąpiła z szyku.
— Proszę o zgodę na dołączenie do szeptów, sierżancie… Chyba wiem, co to takiego.
Jackrum i Bluza przyjrzeli się jej z uwagą. A potem sierżant powiedział:
— W porządku, Perks. Idź i sprawdź, czy masz rację.
Coś takiego nie przyszło Polly do głowy, ale przecież sama się wystawiła. Sierżant złagodniał, kiedy zobaczył jej minę. Skinął na Maladicta.
— Idźcie z nim, kapralu.
Ostrożnie ruszyli naprzód przez stosy niedawno opadłych liści. Dym był ciężki, mocno pachnący, a przede wszystkim budzący wspomnienia. Polly zmierzała w stronę, gdzie gęste poszycie korzystało z dodatkowego światła na polanie. Przecisnęła się przez leszczynowy zagajnik. Dym był tu gęściejszy i prawie nieruchomy.
Gąszcz urywał się nagle. Kilka sążni dalej, na sporej polance, podobny do małego wulkanu kopiec wyrzucał w powietrze ogień i dym.
— To kopiec do węgla drzewnego — szepnęła Polly. — Stos leszczyny oblepiony gliną. Powinien się żarzyć przez wiele dni. Wiatr pewnie zniszczył go wczoraj i rozdmuchał ogień. Teraz już nie będzie dobrego węgla. Za szybko się pali.
Okrążyli kopiec, trzymając się linii krzaków. Na polanie sterczało więcej glinianych kopuł, a nad wierzchołkami unosiły cię smużki dymu i pary. Zauważyli kilka kopców w trakcie budowy i świeżą glinę zebraną przy wiązkach leszczynowych gałęzi. Była też chata. Chata, kopuły i nic więcej.
— Smolarz jest chyba martwy albo prawie martwy — uznała Polly.
— Nie żyje — stwierdził Maladict. — Unosi się tu zapach śmierci.
— Możesz go wyczuć mimo dymu?
— Pewnie. Na niektóre rzeczy jesteśmy bardzo wyczuleni. Ale skąd ty wiedziałaś?
— Oni krążą wokół tych pieców jak jastrzębie. — Polly spoglądała na chatę. — Gdyby żył, nie dopuściłby, żeby ogień tak się rozpalił. Jest w chacie?
— Są w chacie — odparł spokojnie Maladict.
I ruszył przez zadymioną polanę.
Polly pobiegła za nim.
— Mężczyzna i kobieta? — spytała. — Ich żony często mieszkają…
— Nie umiem poznać, jeśli są starzy.
Chata była właściwie szałasem zbudowanym ze splecionych gałęzi leszczyny i przykrytym derką — węglarze często się przemieszczali od zagajnika do zagajnika. Nie miała okien, tylko otwór wejściowy ze szmatą zamiast drzwi. Tę szmatę ktoś szarpnął na bok; wewnątrz panowała ciemność.
Muszę się zachowywać jak mężczyzna, myślała Polly.
Kobieta leżała na łóżku, mężczyzna na podłodze. Były też inne szczegóły, które oko widziało, ale mózg nie chciał rejestrować. I wszędzie dużo krwi.
Ta para była już stara. Nie zestarzeje się bardziej.
Znowu na zewnątrz, Polly gwałtownie wciągała powietrze.
— Myślisz, że to ci kawalerzyści? — zapytała i zauważyła, że Maladict cały się trzęsie. — Och… to ta krew… — odgadła.
— Dam sobie z tym radę, jasne? Nic mi nie grozi. Muszę się tylko skoncentrować. — Oparł się o ścianę chaty i odetchnął kilka razy. — Już dobrze — zapewnił. — Nie czuję tu koni. Czemu nie skorzystasz z oczu? Po deszczu mamy wszędzie miłe, miękkie błoto, a na nim żadnych odcisków kopyt. Za to mnóstwo śladów stóp. My to zrobiliśmy.
— Nie bądź głupi, my przecież…
Wampir schylił się i podniósł coś spomiędzy opadłych liści. Starł kciukiem błoto… Była to mosiężna blaszka z wytłoczonym znakiem Płonącego Sera — symbolem Piersi i Tyłków.
— Ale… myślałam, że jesteśmy tymi dobrymi facetami — powiedziała słabym głosem Polly. — To znaczy, gdybyśmy były facetami.
— A ja myślę, że muszę się napić kawy — oznajmił Maladict.
— Dezerterzy — stwierdził dziesięć minut później sierżant Jackrum. — To się zdarza.
Rzucił odznakę do ognia.
— Ale oni byli po naszej stronie! — zawołała Kukuła.
— I co z tego? Nie każdy jest takim grzecznym dżentelmenem jak ty, szeregowy Manickle. Zwłaszcza po paru latach unikania strzał i jedzenia szczurzego skubbo. Kiedy cofaliśmy się spod Khruska, przez trzy dni nie miałem wody, a potem upadłem na twarz w kałużę końskich sików, która to okoliczność nie wzbudziła we mnie przyjaznych uczuć wobec bliźniego ani konia. Coś się stało, kapralu?
Maladict na kolanach przeszukiwał plecak.
— Moja kawa zginęła, sierżancie.
— Czyli nie zapakowaliście jej porządnie — odparł bez współczucia sierżant.
— Zapakowałem, sierżancie! Wypłukałem maszynkę i zapakowałem razem z woreczkiem ziaren. Wczoraj, zaraz po kolacji. Wiem, że tak. Kawę zawsze zawijam bardzo starannie!
— No, jeżeli zawinął kto inny, to pożałuje, że się urodziłem — warknął Jackrum i spojrzał groźnie na pozostałych. — Ktoś jeszcze coś stracił?
— Eee… Nie chciałem nic mówić, bo nie byłem pewien — odezwała się Kukuła — ale ktoś chyba grzebał w moim plecaku.
— No, no… — mruknął Jackrum. — Coś podobnego… Dobrze, powiem to tylko raz, chłopcy. Za okradanie kumpli trafia się na gałąź, zrozumiano? Nic szybciej nie podkopuje morale niż oślizły pętak, który czegoś szuka w cudzych plecakach. I jeśli odkryję, że ktoś z was tego próbował, to pobuja obcasami! — Rzucił im groźne spojrzenie. — Nie będę wymagał, żebyście teraz opróżnili plecaki, jak od przestępców. Ale lepiej sprawdźcie, czy komuś czegoś nie brakuje. Oczywiście któryś z was mógł zapakować coś nie swojego przypadkiem, jasna sprawa. Szybko się zwijaliśmy, światło było marne, łatwo się pomylić. W takiej sytuacji załatwcie tę sprawę między sobą, zrozumiano? A teraz idę się ogolić. Porucznik Bluza zajął się drobnym rzyganiem za chatą po obejrzeniu trupów. Biedaczysko…