Выбрать главу

— Muszą wiedzieć, że ludzie ich zauważą i przyjdą sprawdzić, więc nie będą zbyt długo „kręcić się” w okolicy. Zresztą te aparaty są w wysokim stopniu kierunkowe. Stracilibyśmy go z oczu, jak tylko zeszlibyśmy niżej.

— Mogę zadać pytanie, sir? — odezwała się Polly.

— Oczywiście.

— Jak udaje im się uzyskać takie jaskrawe światło, sir? To czysta biel!

— Pewnie jakaś odmiana fajerwerków.

— I oni tym światłem przekazują wiadomości?

— Tak, Perks. A pytasz o to, bo…

— Ludzie, którzy odbierają te wiadomości, wysyłają swoje w ten sam sposób? — nie ustępowała Polly.

— Tak, Perks, na tym to polega.

— W takim razie… może nie musimy chodzić aż na tamten szczyt, sir? Bo światło jest wycelowane prosto w nas, sir.

Obejrzeli się wszyscy. Wzgórze, które mijali, wyrastało nad nimi.

— Świetna uwaga, Perks! — szepnął porucznik. — Idziemy, sierżancie!

Zsunął się z wierzchowca, który odruchowo odstąpił w bok, by jeździec na pewno się przewrócił.

— Tak jest, sir. — Jackrum pomógł mu wstać. — Maladict! Weź Gooma i Haltera. Okrążycie wzgórze od lewej, reszta idzie na prawo… Nie ty, Karborund, bez urazy, ale trzeba to załatwić po cichu. Zostań tutaj. Perks, ty pójdziesz ze mną…

— Ja też pójdę, sierżancie — oznajmił Bluza i tylko Polly zauważyła grymas Jackruma.

— Dobry pomysł, sir! Proponuję, żeby poszedł… żebyśmy poszli z panem, Perks i ja. Wszyscy zrozumieli? Idziemy na szczyt, cicho i dyskretnie. Nikt, ale to nikt się nie rusza, dopóki nie usłyszy mojego sygnału…

— Mojego sygnału — poprawił go Bluza stanowczo.

— O to mi właśnie chodziło, sir. Szybko i cicho! Przyłożyć im mocno, ale przynajmniej jednego chcę mieć żywego. Ruszamy!

Obie grupy rozbiegły się w prawo i w lewo, zniknęły wśród nocy. Sierżant dał im minutę czy dwie, po czym ruszył z szybkością niezwykłą dla człowieka o jego rozmiarach. Zaskoczeni Polly i Bluza zostali w miejscu, ale tylko przez moment. Z tyłu opuszczona Nefryt patrzyła, jak odchodzą.

Drzewa przerzedziły się na stromym zboczu, ale nie aż tak, żeby rozrosło się obfite poszycie. Polly odkryła, że łatwiej przesuwać się na czworakach, przytrzymując się pędów i kępek trawy. Po chwili wyczula zapach dymu, chemiczny i gryzący.

Była też pewna, że słyszy ciche stukanie.

Drzewo wysunęło rękę i wciągnęło ją do cienia.

— Ani słówka! — syknął Jackrum. — Gdzie rupert?

— Nie wiem, sierżancie.

— Do demona! Nie można pozwolić, żeby rupert biegał tu sobie swobodnie. Nigdy nie wiadomo, co wpadnie mu do tej jego główki. Zwłaszcza teraz, kiedy wymyślił, że on tu dowodzi! Ty masz go pilnować! Szukaj go!

Polly zsunęła się z powrotem po zboczu i znalazła porucznika opartego o drzewo. Rzęził lekko.

— Aha… Perks… — wysapał. — Chyba znowu… wraca moja… astma.

— Pomogę panu wejść, sir. — Polly chwyciła go za rękę i pociągnęła do góry. — Czy mógłby pan rzęzić trochę ciszej, sir?

Powoli, ciągnąc i popychając na przemian, doprowadziła Bluzę do drzewa Jackruma.

— Miło, że pan do nas dołączył, sir — szepnął sierżant z twarzą wykrzywioną grymasem obłąkańczej uprzejmości. — Gdyby zechciał pan tutaj zaczekać, Perks i ja podczołgamy się…

— Ja też idę, sierżancie — oznajmił porucznik.

Jackrum się zawahał.

— Tak jest, sir. Ale z całym szacunkiem, sir, znam się na potyczkach…

— Idziemy, sierżancie — przerwał mu Bluza.

Padł płasko na ziemię i zaczął wlec się naprzód.

Polly także zaczęła się przesuwać po zboczu. Trawa była tu krótsza, jak oskubana przez króliki, z małymi krzakami tu czy tam. Skupiła się na tym, by poruszać się bez hałasu. Zmierzała w stronę stukania. Zapach chemicznego dymu był coraz mocniejszy. A kiedy dotarła bliżej, zobaczyła światło — małe jasne plamki. Uniosła głowę.

Na tle nocy rysowały się sylwetki trzech mężczyzn stojących tuż przed nią. Jeden trzymał grubą rurę długości jakichś pięciu stóp; koniec opierał na ramieniu, a drugi spoczywał na trójnogu. Jej wylot mierzył w dalekie wzgórze. Z przeciwnej strony rury, około stopy za głową trzymającego, umocowano duże kanciaste pudło. Przez spojenia i szpary wylewało się z niego światło, a z krótkiego komina u góry wydobywał się gęsty dym.

— Perks! Na trzy… — szepnął Jackrum z prawej strony Polly. — Jeden…

— Spokojnie, sierżancie — odezwał się Bluza po lewej. Szeroka, rumiana twarz Jackruma zwróciła się w ich stronę, prezentując wyraz zdumienia.

— Sir?

— Utrzymujcie pozycję.

Nad nimi nie ustawało stukanie.

Tajemnice wojskowe, myślała Polly. Szpiedzy! Wrogowie! A my tylko się przyglądamy! To jakby patrzeć bezczynnie na wyciekającą z arterii krew.

— Sir! — zasyczał wrzący z wściekłości Jackrum.

— Zostańcie na pozycji, sierżancie. To rozkaz.

Jackrum znieruchomiał, ale był to zwodniczy spokój wulkanu czekającego na wybuch. Nieubłagany stuk sekara trwał ciągle — zdawało się, że całą wieczność. Sierżant sapał i wiercił się jak pies na smyczy.

Wreszcie stukanie ucichło. Polly usłyszała daleki pomruk rozmowy.

— Sierżancie — wyszeptał Bluza. — Możecie ich „załatwić”, i to szybko.

Jackrum wystrzelił spośród trawy niczym kuropatwa.

— Dalej, chłopcy! Brać ich!

Pierwszą myślą Polly, kiedy się poderwała, było to, że odległość jest większa, niż wydawała się na początku.

Trzej mężczyźni odwrócili się, słysząc krzyk sierżanta. Ten z rurą wypuścił ją i sięgnął po broń, jednak Jackrum sunął na niego jak lawina. Mężczyzna popełnił błąd i próbował dotrzymać mu pola; brzęknęły klingi i nastąpił krótki chaos, tyle że sierżant Jackrum sam w sobie był dostatecznie śmiertelnym chaosem.

Drugi mężczyzna przemknął obok Polly, ona jednak biegła do trzeciego, który cofał się, sięgając dłonią do ust. Potem odwrócił się nagle, by uciekać… i stanął twarzą w twarz z Maladictem.

— Nie pozwól mu połknąć! — krzyknęła Polly.

Ręka Maladicta strzeliła do przodu i uniosła szarpiącego się przeciwnika za gardło.

Byłaby to perfekcyjnie przeprowadzona akcja, gdyby nie zjawiła się reszta oddziału, która całą energię zużyła na bieg, więc nie pozostało już nic na hamowanie. Nastąpiły zderzenia.

Maladict upadł, gdy jeniec kopnął go w pierś, próbował się wyrwać i wpadł na Stukacz. Polly przeskoczyła nad Igoriną, niemal się przewróciła o leżącą Łazer i rzuciła się desperacko na klęczącego teraz uciekiniera, który machał przed sobą sztyletem, a drugą ręką chwycił się za krtań i krztusił się głośno. Polly wytrąciła mu broń z ręki, przebiegła za niego i z całej siły uderzyła w plecy. Upadł na twarz. Zanim zdążyła go złapać, Jackrum uniósł go nad ziemię.

— Nie mogę pozwolić, żeby ten biedak zadławił się na śmierć!

Drugą ręką uderzył schwytanego w żołądek, z odgłosem jakby mięso uderzyło w kamień. Jeniec zrobił zeza, a z ust wyfrunęło mu coś sporego i białego, co przeleciało sierżantowi nad ramieniem. Jackrum postawił przeciwnika i zwrócił się do Bluzy.

— Muszę zaprotestować, sir! — zawołał, trzęsąc się ze złości. — Leżeliśmy tylko i patrzyliśmy, jak te demony przesyłają nie wiadomo jakie wiadomości, sir! To szpiedzy, sir! A mogliśmy ich załatwić od razu!

— I co potem, sierżancie? — zapytał Bluza.

— Co?

— Sądzicie, że ludzie, z którymi oni rozmawiali, nie zaczęliby się zastanawiać, dlaczego przekaz nagle się urwał?

— Mimo to, sir…

— Tymczasem teraz, sierżancie, mamy to urządzenie, a ich zleceniodawcy nic o tym nie wiedzą.

— No, niby tak, sir, ale sam pan mówił, że wysyłają wiadomości zaszyfrowane, sir…

— Ehm… Wydaje mi się, że mamy też ich książkę szyfrów, sir. — Maladict podszedł, niosąc biały obiekt. — Ten człowiek próbował to połknąć, sierżancie. Papier ryżowy. Ale zakrztusił się jedzeniem, można powiedzieć.

— A wy usunęliście to i prawdopodobnie uratowaliście mu życie, sierżancie — dodał Bluza. — Brawo.

— Ale jeden uciekł, sir — przypomniał Jackrum. — Prędko dotrze do…

— Sierżancie…

Na zboczu pojawiła się Nefryt. Kiedy przyczłapała bliżej, zobaczyli, że wlecze człowieka za nogę. Jeszcze kilka kroków i stało się jasne, że ów człowiek jest martwy. Żywi mają więcej głowy.

— Usłyszałem krzyki, a on przybiegł, a ja skoczyłem, a on wpadł prosto na mnie, głowom naprzód! — poskarżyła się Nefryt. — Nie miałem nawet czasu, żeby mu przyłożyć!

— No cóż, szeregowy, przynajmniej możemy z całą pewnością stwierdzić, że został zatrzymany — uznał Bluza.

— Fir, ten człowiek umiera — oświadczyła Igorina, klęcząca przy mężczyźnie, którego sierżant Jackrum tak sprawnie uratował przed zadławieniem. — Chyba jeft otruty!

— Jeft? Przez kogo? — zdziwił się Bluza. — I skąd wiesz?

— Ta zielona piana z uft to bardzo wyraźna wskazówka, fir.

— Co was tak śmieszy, szeregowy Maladict?

Wampir parsknął.

— Przepraszam, sir. Mówią szpiegom: Gdyby was złapali, zjedzcie dokumenty. Prawda? Dobry sposób zagwarantowania, że nie zdradzą żadnych tajemnic.

— Ale wy przecież… trzymacie mokrą książkę, kapralu!

— Wampirów nie da się otruć tak łatwo, sir.

— Zresztą trucizna była pewnie śmiertelna tylko doustnie, fir — powiedziała Igorina. — Straszne. Ftrafne. On nie żyje, fir. Nic nie można zrobić.

— Biedaczysko. Ale przynajmniej mamy szyfry — rzekł Bluza. — To wspaniała zdobycz, żołnierze.

— I mamy jeńca, sir — przypomniał Jackrum. — Jeńca także. Jedyny ocalały, który obsługiwał sekar, jęknął i spróbował się ruszyć.

— Trochę poobijany, jak przypuszczam — stwierdził Jackrum nie bez satysfakcji. — Kiedy już na kimś wyląduję, sir, to on zostaje wylądowany.

— Niech dwóch ludzi poniesie go z nami — zdecydował porucznik. — Sierżancie, do świtu zostało jeszcze kilka godzin i przez ten czas wolałbym odejść jak najdalej stąd. Dwóch pozostałych zakopcie niżej, między drzewami, i…

— Musi pan tylko powiedzieć: załatwcie wszystko, sierżancie — powiedział Jackrum głosem, w którym brzmiał niemal lament. — Tak to działa, sir! Pan mówi, czego chce, a ja wydaję rozkazy!

— Czasy się zmieniają, sierżancie — stwierdził Bluza.