Выбрать главу

— Co się dzieje? — spytała Polly.

— Nie wiem. Sierżant z rupertem poszli z jeńcem w tamtą stronę, ale nam, sandałom, nikt niczego nie mówi.

— Chyba „trepom” — poprawiła ją Łazer i wzięła kubek.

— W każdym razie nalałam też dla nich. Zanieś im, może się czegoś dowiesz.

Polly wypiła herbatę, chwyciła dwa kubki i poszła.

Na granicy polany stał Maladict oparty o drzewo. Polly zauważyła, że wampiry miały pewną niezwykłą cechę: nigdy nie mogły wyglądać niedbale. Były po prostu… jak brzmiało to słowo… déshabillé. Oznaczało tyle, co „nieporządnie”, ale z całą masą stylu. W tym przypadku Maladict rozpiął kurtkę i wetknął paczkę papierosów za otok czaka. Kiedy przechodziła, zasalutował jej kuszą.

— Ozz… — rzucił.

— Tak, kapralu?

— W ich rzeczach nie było kawy?

— Przykro mi, kapralu. Tylko herbata.

— Niech to demon! — Maladict uderzył pięścią w drzewo. — Słuchaj, rzuciłaś się prosto na człowieka, który połykał szyfry. Od razu. Jakim cudem?

— Zwykłe szczęście — odparła Polly.

— Tak, akurat… Próbuj dalej. Bardzo dobrze widzę w ciemności.

— No dobra… Ten po lewej próbował uciekać, a ten w środku rzucał rurę sekarową i sięgał po miecz. Za to ten z prawej uznał, że włożenie czegoś do ust jest ważniejsze niż walka i ucieczka. Zadowolony?

— I przemyślałaś sobie to wszystko w parę sekund? Sprytnie.

— Jasne… Ale proszę, zapomnij o tym, dobrze? Nie chcę zwracać na siebie uwagi. Właściwie to w ogóle nie chcę tu być. Chcę tylko odnaleźć brata. Dobrze?

— Oczywiście. Pomyślałem tylko, że chciałabyś wiedzieć, że ktoś to zauważył. I lepiej zanieś im tę herbatę, zanim się nawzajem pozabijają.

Przynajmniej byłam kimś, kto obserwuje przeciwnika. Nie kimś, kto obserwuje kolegów. Za kogo on się uważa? Albo ona? Przeciskając się przez gęstwinę, słyszała podniesione głosy.

— Nie można torturować nieuzbrojonego jeńca! — To był głos porucznika.

— Nie mam zamiaru czekać, aż się uzbroi, sir! Na pewno coś wie! I jest szpiegiem!

— Nawet nie próbujcie znowu go kopać w żebra! To rozkaz, sierżancie!

— Uprzejme pytania nie skutkują, sir, prawda? „Bardzo proszę z wisienką na czubku” to nie jest uznana metoda przesłuchań! Nie powinno tu pana być, sir! Powinien pan powiedzieć „Sierżancie, wyciągnijcie od jeńca, co się da”, a potem iść gdzieś i zaczekać, aż powiem, co się dało wyciągnąć!

— Znów to zrobiliście!

— Co? Co takiego?

— Znowu go kopnęliście!

— Nie, wcale nie!

— Sierżancie, wydałem wam rozkaz!

— I…?

— Gorąca herbata! — zawołała wesoło Polly.

Obejrzeli się równocześnie. Uspokoili się wyraźnie. Gdyby byli ptakami, ich nastroszone pióra układałyby się powoli.

— Ach, Perks — mruknął Bluza. — Dzięki.

— Tak… dobry chłopak — zgodził się Jackrum.

Obecność Polly jakby ich ochłodziła. Sączyli herbatę i spoglądali na siebie nieufnie.

— Zauważyliście pewnie, sierżancie, że ci ludzie nosili ciemnozielone mundury pierwszego batalionu Pięćdziesiątego Dziewiątego Regimentu Zlobeńskich Łuczników. Batalion rozpoznania — stwierdził Bluza z lodowatą uprzejmością. — To nie są mundury szpiegów, sierżancie.

— Nie, sir? Strasznie je pobrudzili, sir. Guziki w ogóle nie błyszczą, sir.

— Patrolowanie za liniami nieprzyjaciela to nie szpiegostwo, sierżancie. Swego czasu na pewno to robiliście.

— Więcej razy, niż potrafię zliczyć, sir. Ale dobrze wiedziałem, że jeśli mnie złapią, mogę liczyć na solidne skopanie klejnotów. Zresztą grupy zwiadu są najgorsze, sir. Człowiek siedzi sobie i myśli, że jest bezpieczny, aż nagle okazuje się, że jakiś sukinsyn siedział w krzakach na wzgórzu, przeliczał odległości i poprawki na wiatr, a w końcu posłał strzałę prosto w głowę kumpla, sir. — Podniósł z ziemi dziwnie wyglądający łuk. — Proszę spojrzeć, co oni nosili. Burleigh i Wręcemocny, Numer Pięć Retrorefleksyjny, zrobiony w tym piekielnym Ankh-Morpork! Zabójcza broń, sir. Moim zdaniem trzeba mu dać wybór, sir. Może powiedzieć nam wszystko, co wie, i pójdzie mu lekko, albo będzie trzymał mordę w kubeł i będzie ciężko.

— Nie, sierżancie. Jest oficerem sił przeciwnika i należy mu się dobre traktowanie.

— Nie, sir. Jest sierżantem, a oni nie zasługują na żaden szacunek, sir. Znam się na tym. Jeśli w ogóle nadają się do tej roboty, to są chytrzy i przebiegli. Cieszyłbym się, sir, gdyby był oficerem. Ale sierżanci to spryciarze.

Związany jeniec stęknął.

— Rozluźnij mu knebel, Perks — polecił Bluza.

Instynktownie — choć ten instynkt miał zaledwie kilka dni — Polly zerknęła na Jackruma. Sierżant wzruszył ramionami. Wyjęła szmatę z ust jeńca.

— Będę mówił — oświadczył, wypluwając nici. — Ale nie z tą beką tłuszczu. Będę rozmawiał z oficerem. A jego trzymajcie z daleka.

— Nie masz podstaw, żeby się targować, żołnierzyku — burknął Jackrum.

— Sierżancie — odezwał się porucznik. — Na pewno musicie dopilnować różnych spraw. Zajmijcie się tym. Przyślijcie mi tu jeszcze dwóch ludzi. Nic nie zrobi przeciwko nam czworgu.

— Ale…

— To też był rozkaz, sierżancie — powiedział Bluza.

Jackrum odszedł gniewnie, a porucznik zwrócił się do jeńca.

— Jak się nazywacie, żołnierzu?

— Sierżant Towering, poruczniku. A jeśli jest pan człowiekiem rozsądnym, uwolni mnie pan i podda się.

— Podda się? — zdziwił się Bluza.

Igorina i Łazer wbiegły na polankę, uzbrojone i niepewne.

— Tak. Wstawię się za wami, kiedy nasi chłopcy tutaj dotrą. Nie chce pan wiedzieć, ilu ludzi was szuka. Mogę dostać coś do picia?

— Co? A tak, oczywiście. — Bluza miał minę, jakby ktoś przyłapał go na braku manier. — Perks, przynieś herbaty dla sierżanta. Dlaczego nas szukają, jeśli można wiedzieć?

Towering uśmiechnął się porozumiewawczo.

— Nie wie pan?

— Nie — odparł chłodno Bluza.

— Naprawdę pan nie wie? — Towering wybuchnął śmiechem. Zachowywał się zbyt swobodnie jak na związanego człowieka, za to Bluza mówił jak ktoś uprzejmy i zaniepokojony, kto próbuje udawać stanowczego i opanowanego. Według Polly to jakby dziecko blefowało w pokerze, grając z kimś nazywanym Doc.

— Nie mam ochoty na takie zabawy. Gadaj, o co chodzi! — zawołał Bluza.

— Wszyscy o was słyszeli, poruczniku. Jesteście Potwornym Regimentem — oznajmił jeniec. — Bez urazy, oczywiście. Mówią, że macie trolla i wampira, i Igora, i wilkołaka. Mówią, że… — Zachichotał. — Mówią, że pokonaliście księcia Heinricha i jego ochronę, ukradliście im buty i zmusiliście, żeby z powrotem kicali na goło!

W gąszczu niedaleko zaśpiewał słowik. Przez dłuższą chwilę nikt mu nie przeszkadzał. Wreszcie odezwał się Bluza.

— Ha… Nie, tak naprawdę to się mylicie, sierżancie. Tamten nazywał się kapitan Horentz…

— Tak… Akurat by wam powiedział, kim jest, kiedy groziliście mu bronią. Słyszałem od kumpla, że któryś z was kopnął go w parówę i dwa na twardo, ale nie widziałem jeszcze obrazka.

— Ktoś zrobił mu obrazek, jak go kopią? — spytała Polly, nagle przejęta zgrozą.

— Nie, tego nie. Ale wszędzie są obrazki jego w łańcuchach, a słyszałem, że przesłali je też sekarem do Ankh-Morpork.

— I jest… i się rozzłościł? — zająknęła się. Przeklinała w duchu Ottona Chrieka i jego ikonografię.