Oddział czekał w parowie, uzbrojony i wyglądający całkiem groźnie. Nastąpiło jednak wyraźne rozluźnienie, kiedy zobaczyli Nefryt niosącą dwóch związanych żołnierzy. Dwóch pozostałych siedziało ponuro pod skałą, z rękami związanymi na plecach.
Maladict podszedł do Bluzy i zasalutował energicznie.
— Dwaj jeńcy, por, a Perks uważa, że na dole jest ktoś, z kim warto porozmawiać. — Pochylił się. — Ten typ z azety, sir.
— Więc lepiej będzie trzymać się od niego z daleka — uznał Bluza. — Prawda, sierżancie?
— Słusznie, sir — zgodził się Jackrum. — Same kłopoty, sir.
Polly zasalutowała dramatycznie.
— Mogę coś powiedzieć, sir?
— Słucham, Perks…
Zrozumiała, że ma teraz jedyną szansę. Musiała dowiedzieć się czegoś o Paulu. Jej umysł pracował tak szybko jak wtedy w nocy, kiedy rzuciła się na człowieka z książką szyfrów.
— Sir, nie wiem, czy warto rozmawiać, ale może warto go wysłuchać. Nawet jeśli pan sądzi, że będzie kłamał. Bo czasami, sir, sposób, w jaki ludzie mówią kłamstwa, jeśli jest tych kłamstw dostatecznie dużo, to tak jakby… pokazuje kształt prawdy, sir. A my przecież nie musimy mówić prawdy, sir. Też możemy kłamać.
— Z natury jestem człowiekiem prawdomównym, Perks — oświadczył chłodno porucznik.
— Miło mi to słyszeć, sir. Wygrywamy tę wojnę, sir?
— Przestań natychmiast, Perks! — ryknął Jackrum.
— To było tylko pytanie, sierżancie — odparła z wyrzutem Polly. Oddział czekał. Uszy wsysały każdy dźwięk. Wszyscy znali odpowiedź. Czekali, aby ktoś wymówił ją głośno.
— Perks, takie gadanie podkopuje morale — zaczął Bluza, ale takim tonem, jakby sam w to nie wierzył i nie dbał, kto się tego domyśli.
— Nie, sir. Wcale nie. To lepsze niż dawać się oszukiwać. — Polly zmieniła głos, dodając ostrych tonów, jakich używała matka, kiedy chciała ją skarcić. — Źle jest kłamać. Nikt nie lubi kłamców. Niech pan powie prawdę. Proszę.
Jakieś wibracje tego tonu musiały dotrzeć do starszych części umysłu Bluzy. Gdy Jackrum otworzył usta, by znowu wrzasnąć, porucznik uniósł rękę.
— Nie wygrywamy, Perks. Ale jeszcze nie przegraliśmy.
— Myślę, że wszyscy o tym wiemy, sir, ale dobrze jest usłyszeć to od pana. — Polly uśmiechnęła się zachęcająco.
To także działało.
— Nie zaszkodzi nam chyba, jeśli wobec tego biedaka przynajmniej zachowamy się uprzejmie — stwierdził Bluza, jakby głośno myślał. — Jeśli go sprytnie wypytamy, może nam przekazać cenne informacje.
Polly zerknęła na sierżanta Jackruma, który patrzył w niebo, jakby pogrążony w modlitwie.
— Proszę o zgodę na osobiste prowadzenie przesłuchania, sir — powiedział.
— Odmawiam, sierżancie. Chcę, żeby przeżył, a nie chcę stracić drugiej małżowiny. Możecie jednak zabrać Perksa i przyprowadzić go tutaj razem z wozem.
Jackrum zasalutował energicznie. Polly nauczyła się już rozpoznawać ten gest — oznaczał, że Jackrum ma plan.
— Oczywiście, sir. Chodźmy, Perks.
Sierżant milczał, kiedy znowu schodzili po dywanie igieł na zboczu. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
— Wiesz, Perks, czemu żołnierze znaleźli nasz cichy zakątek?
— Nie, sierżancie.
— Porucznik kazał Kukule natychmiast zgasić ogień. Który zresztą i tak w ogóle nie dymił. No więc Kukuła wziął i wylał kociołek do ogniska.
Polly zastanawiała się przez kilka sekund.
— Para, sierżancie?
— Słusznie. Taka wielka, idąca w niebo chmura. Ale to nie wina Kukuły. Natomiast koniarze nie sprawili kłopotów. Byli dostatecznie rozsądni, żeby nie ścigać się z pół tuzinem kusz. Jak na kawalerzystów, prawdziwi mądrale.
— Brawo, sierżancie.
— Nie mów do mnie, jakbym był jakimś rupertem, chłopcze — rzucił bez gniewu Jackrum.
— Przepraszam, sierżancie.
— Ale widzę, że uczysz się kierować oficerami. Trzeba zadbać o to, żeby wydawali ci odpowiednie rozkazy, rozumiesz. Będzie z ciebie dobry sierżant, Perks.
— Ale ja nie chcę, sierżancie.
— Tak, pewnie — odpowiedział. Co mogło oznaczać wszystko.
Zanim podeszli do wozu, przez minutę obserwowali trakt. De Worde siedział na stołku i pisał coś w notesie, ale poderwał się na nogi, gdy tylko ich zobaczył.
— Może rozsądnie będzie zejść ze szlaku — powiedział, jak tylko podeszli. — Jak rozumiem, krążą tu patrole.
— Zlobeńskie patrole, sir?
— Tak. W teorii to… — wskazał zwisającą z masztu flagę — …powinno gwarantować nam bezpieczeństwo, ale w tej chwili wszyscy są dosyć nerwowi. Czy nie jest pan przypadkiem sierżantem Jackiem Rumem?
— Jackrum, sir. Lecz będę wdzięczny, jeśli zrezygnuje pan z zapisywania mojego nazwiska w swojej małej książeczce, sir.
— Przykro mi, sierżancie, ale to moja praca. Muszę zapisywać wszystko.
— No więc, sir, moja praca to żołnierka. — Jackrum wspiął się na kozioł i chwycił lejce. — Ale proszę zauważyć, że chwilowo pana nie zabijam, sir. Ruszajmy, co?
Polly wskoczyła na tył odjeżdżającego już wozu. Wypełniały go pudła i sprzęt, a choć ładunek mógł być kiedyś starannie uporządkowany, ten porządek stał się już tylko odległym wspomnieniem, wyraźną wskazówką, że wóz jest w posiadaniu mężczyzny. Obok Polly w drucianej klatce drzemało na żerdzi sześć największych gołębi, jakie widziała w życiu — zastanowiła się, czy nie są żywą spiżarnią. Jeden otworzył oko i leniwie zagruchał „Lollollop?”, co po gołębiemu oznacza „Czego?”.
Większa część pudeł miała etykiety typu „Patentowane Suchary Polowe kapitana Calumneya” albo „Suszona potrawka”. I kiedy myślała sobie, że Kukuła chętnie zapoznałaby się z zawartością jednego czy dwóch pudeł, zwisający z góry pęk szmat zakołysał się lekko i ukazała się twarz.
— Dzień dopry — powiedziała, wisząc dołem do góry.
William de Worde obejrzał się ze swego miejsca na koźle.
— To tylko Otto — wyjaśnił. — Nie bójcie się, szeregowy.
— Tak, ja nie gryzę — zapewniła uprzejmie twarz. Uśmiechnęła się. Twarz wampira, odwrócona dołem do góry, nie wygląda od tego lepiej, a uśmiech wcale nie poprawia sytuacji. — Gvarantuję.
Polly opuściła kuszę. Jackrum byłby zachwycony tym, jak szybko ją podniosła. Ale i była trochę zakłopotana. Skarpety znowu pomyślały za nią.
Otto bardzo elegancko opuścił się na podłogę wozu.
— Dokąd zmierzamy? — zapytał, przytrzymując się deski, gdy wóz podskoczył na korzeniu.
— Takie miłe miejsce, które znam, sir — odparł Jackrum. — Spokojne i ciche.
— Dopsze. Muszę przevietrzyć chochliki. Robią zię nervove, kiedy za długo siedzą zamknięte.
Odsunął plik papierów i odsłonił wielkie pudło do robienia obrazków. Otworzył małą klapkę.
— Pora vstavać, chłopcy! — zawołał.
Z wnętrza odpowiedział mu chór piskliwych głosów.
— Na pańskim miejscu zaznaczyłbym na kartce „dot. Tygrysa”, panie de Worde — poradził Jackrum, gdy wóz skręcił na starą ścieżkę drwali.
— Tygrysa? Co to za Tygrys?
— Oj… — wystraszył się Jackrum. — Przepraszam. Tak nazywamy naszego porucznika, sir, bo jest taki odważny. Proszę zapomnieć, że o tym mówiłem, dobrze?
— Odważny, tak? — upewnił się de Worde.
— I sprytny, sir. Niech pan nie da mu się oszukać, sir. To jeden z najlepszych wojskowych umysłów swojego pokolenia.