Выбрать главу

— Ostrożnie, jeśli można — ostrzegł Bluza.

— Pan wybaczy, ale czy wie pan cokolwiek o historii najnowszej? W ciągu ostatnich trzydziestu lat przynajmniej raz wypowiedzieliście wojnę każdemu z waszych sąsiadów. Wszystkie państwa czasem walczą, ale wy urządzacie burdy. Aż w końcu w zeszłym roku zaatakowaliście Zlobenię. Znowu.

— Najechali nas, panie de Worde.

— Został pan wprowadzony w błąd, poruczniku. To wy najechaliście prowincję Kneck.

— Która została uznana za część Borogravii przez traktat z Lintu ponad sto lat temu.

— Podpisany pod groźbą miecza. Zresztą i tak nikt już o to nie dba. Wszystko wyszło poza wasze głupie zatargi o tron. A to dlatego, rozumie pan, że wasi ludzie zniszczyli Główny Pień. Wieże sekarowe. I równocześnie zniszczyli trakt dyliżansów. Ankh-Morpork uznaje to za działalność bandycką.

— Ostrożnie, powiadam! — zawołał Bluza. — Zauważyłem, że z wyraźną dumą wywiesił pan na swoim wozie flagę Ankh-Morpork!

— Civis Morporkian sum, drogi panie. Jestem obywatelem Ankh-Morpork. Można powiedzieć, że Ankh-Morpork osłania mnie swym szerokim i dość brudnym skrzydłem. Choć zgadzam się, że nad metaforą warto by może popracować.

— Jednakże pańscy ankhmorporscy żołnierze nie są raczej w stanie pana ochraniać.

— Ma pan rację, poruczniku. Może mnie pan zabić — zgodził się spokojnie de Worde. — Wie pan, że ja o tym wiem. Ale nie zrobi pan tego z trzech powodów. Oficerowie Borogravii mają skłonność do zachowań honorowych. Wszyscy to powtarzają. Właśnie dlatego nie chcą się poddać. Ja bardzo irytująco krwawię. No i nie musi pan, bo nagle wszyscy się wami interesują. I to zmieniło sytuację.

— Nami się interesują?

— Panie poruczniku, w pewnym sensie wiele możecie teraz pomóc. Ludzie w Ankh-Morpork byli zdumieni, kiedy… Chwileczkę, czy słyszał pan o czymś, co nazywamy „ludzkim punktem widzenia”?

— Nie.

De Worde spróbował wytłumaczyć. Bluza słuchał z rozdziawionymi ustami.

— Czy ja dobrze zrozumiałem? — odezwał się w końcu. — Wprawdzie wielu ludzi zostało zabitych albo poranionych w tej nieszczęsnej wojnie, ale nie wzbudziło to zainteresowania waszych czytelników? A teraz wzbudza, z naszego powodu? Z powodu drobnego starcia w miasteczku, o jakim nigdy nie słyszeli? I z tej przyczyny nagle stajemy się „dzielnym małym narodem” i ludzie mówią pańskiej azecie, że wasze wspaniałe miasto powinno stać po naszej stronie?

— Tak, poruczniku. Wypuściliśmy wczoraj drugie wydanie, widzi pan. Kiedy odkryłem, że kapitan Horentz to w rzeczywistości książę Heinrich. Wiedział pan o tym w czasie wydarzeń?

— Oczywiście, że nie — warknął Bluza.

— A wy, szeregowy, ehm, Perks, czy kopnęlibyście go w… czy kopnęlibyście, gdybyście wiedzieli?

Polly ze zdenerwowania upuściła kubek. Spojrzała pytająco na Bluzę.

— Możecie odpowiedzieć, Perks, naturalnie — uspokoił ją porucznik.

— No więc tak, sir, bym go kopnął. Prawdopodobnie nawet mocniej. Broniłem się, sir — wyjaśniła Polly, starannie unikając szczegółów. Trudno przewidzieć, co z nimi zrobi ktoś taki jak de Worde.

— No i słusznie. Dobrze — uznał de Worde. — W takim razie powinno wam się to spodobać. Nasz rysownik Fizz przygotował to dla dodatku nadzwyczajnego. Na pierwszą stronę. Sprzedaliśmy rekordowy nakład.

Wręczył jej cienki arkusik papieru, który — sądząc po licznych zgięciach — był wielokrotnie składany.

Był to czarno-biały, cieniowany obrazek. Przedstawiał ogromnego mężczyznę z wielką szablą, monstrualnym monoklem i wąsem szerokim jak wieszak na płaszcze. Groził o wiele mniejszej postaci, uzbrojonej jedynie w narzędzie do wykopywania buraków — żeby nie było wątpliwości, narysowano też buraka. Groził przynajmniej do chwili, kiedy ta mniejsza postać — nosząca nakrycie głowy całkiem podobne do czaka Piersi i Tyłków i z twarzą wyglądającą trochę jak twarz Polly — kopnęła go w krocze. Z ust Polly wydobywał się jak gdyby balon, a w nim słowa: „To dla twoich Królewskich Prerogatyw, ty zbóju!”. Balon przy ustach wielkoluda, który mógł być tylko księciem Heinrichem, głosił: „Och, moja Sukcesja! Że też rzecz tak Mała boleć tak Bardzo może!”. W tle gruba kobieta w pomiętej balowej sukni i wielkim staroświeckim hełmie przyciskała dłonie do niewiarygodnego łona, przyglądała się starciu z troską i podziwem, i głosiła balonem: „Och, mój Koguciku! Obawiam się, że nasz Związek się Kończy”.

Ponieważ nikt się specjalnie nie odzywał, a wszyscy tylko patrzyli, de Worde wyjaśnił dość nerwowo:

— Fizz jest dosyć, hm, bezpośredni w takich kwestiach, ale wybitnie popularny. Ehm… Widzicie, ciekawostka polega na tym, że wprawdzie Ankh-Morpork jest chyba największym despotą w okolicy, aczkolwiek w dość subtelnym stylu, to jednak mamy sentyment dla takich, którzy despotom się sprzeciwiają. Zwłaszcza despotom z królewskich rodów. I chętnie stajemy po ich stronie, pod warunkiem że nas to zbyt wiele nie kosztuje.

Bluza odchrząknął.

— Nieźle uchwycone podobieństwo do ciebie, Perks — stwierdził chrapliwie.

— Ja użyłem kolana, sir — zaprotestowała Polly. — I z pewnością nie było tam tej grubej damy!

— To Morporkia — wyjaśnił de Worde. — W pewnym sensie reprezentacja miasta, chociaż nie jest pokryta błotem i sadzą.

— Z mojej strony muszę dodać — ciągnął Bluza tonem wykładowcy na zebraniu — że Borogravia jest w rzeczywistości większa od Zlobenii, choć spora część kraju to nagie zbocza gór…

— Taki szczegół nie ma znaczenia — stwierdził de Worde.

— Nie ma?

— Nie. To zwykły fakt, nie polityka. W polityce takie obrazki są potężną bronią. Nawet dowódcy sprzymierzonych mówią o was, poruczniku, a Zlobeńcy są wściekli i osłupiali. Gdybyście wy, bohaterowie chwili, zwrócili się z apelem o trochę zdrowego rozsądku…

Porucznik odetchnął głęboko.

— To bezsensowna wojna, panie de Worde. Ale jestem żołnierzem. „Pocałowałem księżną”, jak to mówimy. To przysięga wierności. Niech pan mnie nie kusi, żebym ją złamał. Muszę walczyć o swój kraj. Wypchniemy z niego najeźdźców. Jeśli są jacyś dezerterzy, znajdziemy ich i znowu poprowadzimy do boju. Znamy ten kraj. Dopóki jesteśmy wolni, wolna będzie Borogravia. Powiedział pan „swoje”. Dziękuję. Co z tą herbatą, Perks?

— Co? Och, prawie gotowa, sir! — Polly odwróciła się do ogniska.

Jej decyzja był to dziwny i niespodziewany kaprys, ale plan ułożyła niemądry. Teraz i tutaj dostrzegała wszystkie jego wady. Jak zdoła doprowadzić Paula do domu? Czy on zechce wracać? Nawet jeśli wciąż żyje, jak go uwolnić z więzienia?

— Czyli zostaniecie partyzantami, tak? — spytał za jej plecami de Worde. — Powariowaliście wszyscy.

— Nie, nie jesteśmy partyzantami. Pocałowaliśmy księżną. Jesteśmy żołnierzami.

— No cóż… W takim razie podziwiam waszego ducha. Ach, Otto…

Wampirzy ikonografik podszedł z nieśmiałym uśmiechem.

— Nie obaviajcie zię. Jestem czarnovstążkovcem, jak vasz kapral — powiedział. — Moją pasją jest teraz śviatło.

— Tak? Ehm… To ładnie — pochwalił Bluza.

— Zrób obrazki, Otto — ponaglił de Worde. — Ci panowie mają wojnę do walczenia.

— Tak z czystej ciekawości, panie de Worde — przerwał mu Bluza. — W jaki sposób tak prędko przekazujecie obrazki do waszego miasta? Magia, jak przypuszczam?

— Co? — De Worde przez chwilę nie mógł zrozumieć. — Ależ nie, drogi panie. Magowie są kosztowni, a komendant Vimes zapowiedział, że nie życzy sobie żadnego pierwszego użycia magii w tej wojnie. Wysyłamy obrazek gołębiem do naszego biura w twierdzy, a stamtąd od najbliższej wieży sekarem do miasta.