— Wiecie, sierżancie, naprawdę przykro jest patrzeć, jak marnuje się taki umysł — westchnął de Worde, gdy wóz podskoczył na korzeniu. — To już nie jest wiek bohaterów, obrony do końca i szarży po śmierć albo chwałę. Zróbcie swoim ludziom przysługę i spróbujcie mu to powiedzieć, dobrze?
— Nawet mi się nie śni, sir. Jesteśmy na waszej drodze, sir. Dokąd teraz pojedziecie?
— Do doliny Kneck, sierżancie. To dobra historia. Dziękuję. Pozwólcie, że uścisnę wam dłoń.
— Miło słyszeć, że tak pan uważa, sir — odparł Jackrum.
Wyciągnął rękę. Polly usłyszała brzęk monet przechodzących z jednej dłoni do drugiej. Potem de Worde chwycił lejce.
— Ale muszę uprzedzić, sierżancie, że prawdopodobnie w ciągu godziny poślemy gołębia z materiałem. Będziemy musieli powiedzieć, że macie jeńców.
— Proszę się nie martwić, sir — uspokoił go sierżant. — Zanim zjawią się kumple, żeby uwolnić tych galopiarzy, będziemy w połowie drogi do gór. Naszych gór.
Ruszyli. Jackrum odprowadzał ich wzrokiem, póki nie zniknęli. Wtedy zwrócił się do Polly.
— Te jego fochy i dąsy… — powiedział. — Widziałeś to? Obraził mnie, dając napiwek! — Spojrzał na dłoń. — Hmm, pięć ankhmorporskich dolarów? Trzeba przyznać, że potrafi hojnie obrażać — stwierdził, a potem monety z zadziwiającą szybkością zniknęły gdzieś w kurtce.
— Myślę, że on chciał nam pomóc, sierżancie — stwierdziła Polly.
Jackrum nie zwrócił na nią uwagi.
— Nienawidzę tego przeklętego Ankh-Morpork — oświadczył. — Kim oni są, że nam mówią, co mamy robić? Kogo obchodzi, co sobie myślą?
— Uważa pan, że naprawdę możemy zebrać dezerterów, sierżancie?
— Nie. Raz zdezerterowali, więc co ich powstrzyma za drugim razem? Uciekając, napluli księżnej w twarz, więc nie mogą teraz jej pocałować i tego odrobić. Masz tylko jeden pocałunek, nic więcej.
— Ale porucznik Bluza…
— Rupert powinien się trzymać dodawania. Uważa się za żołnierza, a przez całe życie nie chodził po polu bitwy. Wszystkie bzdury, które powtarzał temu pismakowi, to typowa śmierć i chwała. Coś ci powiem, Perks. Widziałem Śmierć więcej razy, niż mam ochotę pamiętać, ale Chwała nigdy nie wpadła mi w oko. Jednak bardzo chętnie poślę tych durniów, żeby szukali nas tam, gdzie nas nie ma.
— On nie jest mój, sierżancie — sprostowała Polly.
— No, niby… Ale dobrze ci idzie z czytaniem i pisaniem — burczał Jackrum. — Nie można ufać ludziom, którzy to robią. Grzebią przy świecie, a potem okazuje się, że wszystko, co wiesz, jest nieprawdą.
Wrócili do parowu. Oddział wynurzył się z rozmaitych kryjówek i w większości oglądał teraz azetę. Polly po raz pierwszy zobaczyła Obrazek.
Był całkiem udany. Zwłaszcza Kukuła i Łazer dobrze wyszły. Ją samą przesłaniał w większości masyw Jackruma. Jednak z tyłu można było zobaczyć ponure miny kawalerzystów, a ich twarze były obrazem samym w sobie.
— Stukacz też jest niezła — zauważyła Igorina. Prawie nie sepleniła, kiedy w pobliżu nie było oficerów.
— Myślisz, że mieć taki obrazek to Obrzydliwość w oczach Nuggana? — spytała niespokojnie Kukuła.
— Chyba tak — odparła Polly z roztargnieniem. — Jak większość rzeczy.
Przebiegła wzrokiem po tekście obok obrazka. Pełen był takich sformułowań jak „dzielni chłopcy z farm”, „upokorzenie jednego z najlepszych regimentów Zlobenii” i „trudny koniec prostej akcji”. Widziała, czemu spowodował kłopoty.
Przerzuciła pozostałe strony. Pełne były dziwnych historii o nieznanych miejscach i obrazków nieznanych ludzi. Jednakże jedna strona pokryta była cała drobnym tekstem pod linią o wiele większego druku:
Dlaczego trzeba powstrzymać
ten obłąkany kraj
Zagubione oko wychwytywało z morza liter pojedyncze frazy: „haniebne inwazje na sąsiednie kraje”, „omamieni wyznawcy szalonego boga”, „nadęty dręczyciel”, „zniewaga za zniewagą” czy „wyzwanie rzucone międzynarodowej opinii publicznej”.
— Nie czytajcie tych bredni, chłopcy, nie wiecie, gdzie były przedtem! — zawołał wesoło sierżant Jackrum, stając im za plecami. — To wszystko pewnie kłamstwa. Wymarsz za… kapralu Maladict!
Maladict wynurzył zza drzew i zasalutował leniwie. Wciąż miał na sobie koc.
— Co robicie bez munduru?
— Jestem w mundurze pod spodem, sierżancie. Nie chcemy przecież, żeby nas widzieli, prawda? W ten sposób stajemy się elementem dżungli.
— To las, kapralu. A bez tych nieszczęsnych mundurów jak, u demona, mamy odróżniać przyjaciół od wrogów?
Zanim odpowiedział, Maladict zapalił papierosa.
— Ja to widzę tak, sierżancie — oświadczył — że wrogowie to wszyscy oprócz nas.
— Jedną chwilę, sierżancie — wtrącił Bluza, który uniósł wzrok znad azety i obserwował Maladicta z niejakim zainteresowaniem. — W starożytności mamy precedensy takich zachowań. Generał Song Sung Lo przemieścił swoją armię przebraną za pole słoneczników, a generał Tacticus rozkazał kiedyś, by cały batalion przebrał się za świerki.
— Słoneczniki? — Głos Jackruma spływał pogardą.
— Obie te akcje zakończyły się sukcesem, sierżancie.
— Bez mundurów? Żadnych odznak? Żadnych pasków, sir?
— Może moglibyście zostać wyjątkowo dużym kwiatem — zaproponował Bluza, a jego twarz nie zdradzała nawet śladu rozbawienia. — No i przecież z pewnością prowadziliście kiedyś działania nocne, kiedy insygnia są i tak niewidoczne.
— Tak jest, sir, ale noc to noc, podczas gdy słoneczniki to… to słoneczniki, sir! Noszę ten mundur od prawie pię… przez całe życie, sir, i uważam, że przekradanie się bez munduru jest ewidentnie niehonorowe, sir! Dobre dla szpiegów, sir!
Twarz Jackruma zmieniła się z czerwonej w purpurową, a Polly ze zdumieniem dostrzegła łzy w jego oczach.
— Jak możemy być szpiegami, sierżancie, w naszym własnym kraju? — zapytał spokojnie Bluza.
— Por ma rację, sierżancie — zgodził się Maladict.
Jackrum obracał się jak byk w ślepym zaułku, a potem, ku zdumieniu Polly, przygarbił się. Ale zdumienie nie trwało długo. Znała tego człowieka. Nie wiedziała dlaczego, ale sierżant Jackrum miał w sobie coś takiego, co umiała odczytać. Tkwiło w oczach. Mógłby niejednego oszukać tymi oczami, szczerymi i spokojnymi jak oczy anioła. A jeśli zdawało się, że się cofa, to tylko dlatego, żeby potem mieć się gdzie rozpędzić.
— Dobrze już, dobrze — mruczał. — Słowo honoru daję, nie jestem typem, który nie słucha rozkazów.
Oczy mu zamigotały.
— Słusznie, sierżancie — pochwalił Bluza.
Jackrum wziął się w garść.
— Ale naprawdę nie chcę być słonecznikiem — uprzedził.
— Na szczęście w okolicy rosną tylko jodły, sierżancie.
— Słuszna uwaga, sir. — Jackrum zwrócił się do zdumionego oddziału. — No co jest, Drobne Szczegóły?! — huknął. — Słyszeliście przecież! Zbierać się!
Minęła godzina. O ile Polly mogła się zorientować, wyruszyli w stronę gór, ale podążali szerokim półokręgiem, aż w końcu maszerowali w kierunku, z którego przyszli, tyle że kilka mil dalej. Czy Bluza ich prowadził, czy zostawił to Jackrumowi?
Nikt się nie skarżył.
Porucznik zarządził postój w kępie brzóz, w rezultacie dwukrotnie ją powiększając. Można było stwierdzić, że kamuflaż jest skuteczny, bo jaskrawa czerwień i biel rzuca się w oczy na tle zieleni i szarości. Poza tym jednak język nie wystarczał do opisu.