Skinął im głową i odszedł do miejsca, gdzie pod krzakami Polly rozłożyła jego koc. Po kilku chwilach usłyszeli chrapania, w które jednak nie uwierzyła. Jackrum także nie. Wstał i wyszedł z kręgu światła ogniska.
Polly ruszyła za nim.
— Słyszałeś to? — warknął, spoglądając ku dalekim wzgórzom. — Co za dupek! Jakie ma prawo sprawdzać mnie w tej swojej książce słów?
— No ale podał mu pan rozdział i wers, sierżancie.
— I co? Oficerowie mają wierzyć w to, co im się mówi! A potem jeszcze się uśmiechał! Widziałeś? Przyłapał mnie i się uśmiechał! Myśli, że wygrał tylko dlatego, że mnie złapał!
— Ale skłamał pan, sierżancie…
— Nie skłamałem, Perks! To nie jest kłamstwo, kiedy mówisz je oficerom! To prezentowanie im świata takiego, jaki według nich być powinien. Nie można pozwolić, żeby sami zaczęli sprawdzać. Niewłaściwe myśli wpadają im wtedy do głowy. Mówiłem ci, ściągnie śmierć na nas wszystkich. Szturm na tę piekielną twierdzę? Ten człowiek ma źle poukładane w głowie!
— Sierżancie! — przerwała mu Polly.
— Tak, słucham?
— Ktoś do nas sygnalizuje, sierżancie!
Na dalekim wzgórzu, mrugając jak przedwczesna gwiazda wieczorna, migotało białe światełko. Bluza opuścił lunetę.
— Powtarzają „CQ” — powiedział. — Sądzę, że te dłuższe przerwy są wtedy, kiedy mierzą rurą w innych kierunkach. Szukają swoich szpiegów. To znaczy „Seek You”, rozumiecie? „Szukam cię”. Szeregowy Igor!
— Fir?
— Wiecie, jak działa ta rura, prawda?
— O tak, fir. Trzeba tylko zapalić flarę w tej fkrzynce, a potem wyftarczy wycelować i pftrykać.
— Nie chce pan chyba odpowiedzieć, sir? — spytał przerażony Jackrum.
— Owszem, chcę, sierżancie — odparł Bluza stanowczo. — Szeregowy Karborund, poskładajcie rurę. Manickle, przenieście latarnię. Będę musiał odczytywać kody.
— Ale to zdradzi naszą pozycję, sir!
— Nie, sierżancie, ponieważ… choć to określenie może być dla was obce… planuję coś, co nazywamy „kłamstwem”. Igorze, na pewno masz jakieś nożyczki…
— Iftotnie, pofiadam narzędzie, o którym pan mówi, fir.
— Dobrze. — Bluza się rozejrzał. — Jest prawie zupełnie ciemno — stwierdził. — Idealnie. Weź mój koc i wytnij, bo ja wiem, trzycalowy otwór. A potem umocuj koc na wylocie rury.
— To zablokuje więkfą częfć fiatła, fir!
— Rzeczywiście. Od tego zależy powodzenie mojego planu — wyjaśnił Bluza z dumą.
— Sir, kiedy zobaczą światło, będą wiedzieć, że tu jesteśmy — oświadczył Jackrum takim tonem, jakby tłumaczył coś dziecku.
— Mówiłem już, sierżancie, że będę kłamał — odparł Bluza.
— Nie umie pan skłamać nawet…
— Dziękuję za te cenne uwagi, sierżancie. To na razie wszystko. Gotowi, Igorze?
— Już prawie, fir. — Igorina obwiązała kocem wylot rury. — Załatwione, fir. Zapalę flarę, jak tylko pan powie.
Bluza otworzył małą książeczkę.
— Gotów, szeregowy?
— Tak — zapewniła Nefryt.
— Kiedy powiem „długi”, przytrzymacie dźwignię i policzycie do dwóch, a potem puścicie. Kiedy powiem „krótki”, przytrzymacie dźwignię, póki nie doliczycie do jednego, a potem analogicznie puścicie. Jasne?
— Jasne, por — potwierdziła Nefryt. — Mogem trzymać do mnóstwo, jak trzeba. Jeden, dwa, dużo, mnóstwo. Dobry w liczeniu. Dużo, jak pan chce. Starczy słowo.
— Dwa będzie dosyć — uznał Bluza. — A wy, szeregowy Goom, weźmiecie moją lunetę i będziecie obserwować długie i krótkie błyski tamtego światła. Rozumiecie?
Polly zobaczyła twarz Łazer.
— Ja się tym zajmę, sir — powiedziała szybko. Wąska, blada dłoń dotknęła jej ramienia. W nędznym świetle ślepej latarni w oczach Łazer jarzył się ogień absolutnej pewności.
— Księżna kieruje teraz naszymi krokami — oświadczyła Łazer i wzięła od Polly lunetę. — Wykonujemy jedynie jej pracę, sir.
— Naprawdę? No… to dobrze.
— Ona pobłogosławi ten instrument dalekiego widzenia, abym mógł go używać.
— Tak? To świetnie — stwierdził nerwowo Bluza. — No więc… jesteśmy gotowi? Wyślij teraz: długi… długi… krótki…
Przesłona w rurze zastukała i zagrzechotała, a wiadomość błysnęła wśród nocy. Kiedy troll opuścił rurę, nastąpiło pół minuty ciemności. A potem…
— Długi… długi… — zaczęła Łazer.
Bluza przysunął sobie książkę do oczu i odczytywał znaki przy plamkach światła uciekającego przez szpary pudła. — K…J…O…B… S… L…B…
— Przecież to nie jest wiadomość! — zawołał Jackrum.
— Wręcz przeciwnie. Chcą się dowiedzieć, gdzie jesteśmy, ponieważ mają kłopot z odczytem naszego światła — tłumaczył Bluza. — Szeregowy, wyślijcie co następuje: krótki…
— Protestuję, sir!
Bluza opuścił książkę.
— Sierżancie, mam właśnie zamiar poinformować naszego szpiega, że znajdujemy się o siedem mil dalej niż w rzeczywistości, rozumiecie? I jestem pewien, że uwierzą, ponieważ sztucznie zmniejszyłem moc światła z naszej aparatury, rozumiecie? Powiem im, że ich szpiedzy spotkali bardzo dużą grupę rekrutów i dezerterów zmierzającą w stronę gór, a teraz prowadzą pościg, rozumiecie? W efekcie będziemy niewidzialni, rozumiecie? Pytam, czy rozumiecie, sierżancie Jackrum!
Oddział wstrzymał oddech.
Jackrum sztywno stanął na baczność.
— W pełni rozumiem, sir! — zapewnił.
— Bardzo dobrze!
Jackrum pozostał na baczność podczas całej wymiany wiadomości, jak niegrzeczny uczeń zmuszony, by stać przy biurku nauczyciela.
Wiadomości błyskały na niebie między wzgórzami. Migotały światła. Stukała sekarowa rura. Łazer odczytywała krótkie i długie sygnały. Bluza notował w książce.
— S… P… P… 2… Ha! To rozkaz, by pozostać na miejscu.
— Znowu błyski, sir — uprzedziła Łazer.
— T… Y… E… 3… — Bluza notował. — To znaczy: „bądź gotów udzielić pomocy”. N… W… A… Z… J… To…
— To nie szyfr, sir! — zawołała Polly.
— Szeregowy, wyślijcie natychmiast — wychrypiał porucznik. — Długi… długi…
Wiadomość została nadana. Opadła rosa, a w górze gwiazdy zamrugały wiadomościami, których nikt nie próbował odczytać. Sekary zamilkły.
— Ruszamy czym prędzej — powiedział Bluza. — Jak się zdaje, odpowiednia fraza brzmi „Spadamy stąd”.
— Prawie dobrze, sir — pochwaliła Polly. — Prawie dobrze.
Istnieje taka stara, bardzo stara borograviańska piosenka, mająca więcej Z i V, niż potrafi wymówić człowiek z nizin. Zaczyna się „Plogviehze!”. To znaczy „Słońce wzeszło! Ruszajmy na wojnę!”. Trzeba mieć bardzo szczególną historię, żeby coś takiego zmieścić w jednym słowie.
Sam Vimes westchnął. Małe państewka walczyły z powodu rzeki, z powodu idiotycznych traktatów, z powodu konfliktów rodów królewskich, ale przede wszystkim dlatego, że zawsze walczyły. Ruszały na wojnę, ponieważ wzeszło słońce.
Ta wojna zawiązała się na supeł.
W dole rzeki dolina zwężała się do kanionu, a dalej Kneck spadała w dół ćwierćmilowym wodospadem. Ktokolwiek próbowałby się przedostać przez poszarpane góry, znalazłby się w świecie wąwozów, ostrych jak brzytwa turni, wiecznego lodu i jeszcze bardziej wiecznej śmierci. Każdy oddział, który próbowałby przekroczyć Kneck i dotrzeć do Zlobenii, byłby teraz na brzegu wybity do nogi. Jedyna droga z doliny prowadziła w górę rzeki, ale wtedy armia musiała przejść przez cień twierdzy. Co było akceptowalne, dopóki twierdza była w borograviańskich rękach. Teraz, kiedy została zdobyta, żołnierze weszliby w zasięg własnych machin obronnych.