— No tak, ale przypuśćmy, że nocą zechce wyssać ze mnie całą krew? — zaprotestował Strappi.
— Najpierw będzie musiał zaczekać, aż szeregowy Igor skończy szukać waszego mózgu, nie? — zirytował się Jackrum. — Proszę tu podpisać, sir.
Pióro skrzypiało na papierze. Po minucie czy dwóch wampir odwrócił kartkę i pisał dalej po drugiej stronie. Wampiry miewają długie imiona.
— Ale możecie mnie nazywać Maladictem — powiedział, wrzucając pióro z powrotem do kałamarza.
— Bardzo jestem wdzięczny, muszę przyznać, si… to znaczy szeregowy. Dajcie mu szylinga, kapralu. Dobrze, że nie srebrnego, co? Cha, cha!
— Tak — zgodził się Maladict. — Rzeczywiście dobrze.
— Następny!
Polly zobaczyła, jak przy stole staje chłopak z farmy, w spodniach przewiązanych sznurkiem. Patrzył na pióro w kałamarzu z tym oburzonym zdumieniem kogoś, kto staje wobec technicznej nowinki.
Odwróciła się do baru. Oberżysta przyglądał jej się na sposób wszystkich złych oberżystów. Jak zawsze powtarzał jej ojciec, jeśli ktoś prowadzi gospodę, to albo lubi ludzi, albo wpada w obłęd. Co dziwne, niektórzy z tych obłąkanych najlepiej potrafią zadbać o swoje piwo. Sądząc po zapachu w sali, ten do nich nie należał.
Oparła się o bar.
— Jedno piwo proszę — rzuciła.
I patrzyła smętnie, jak oberżysta ponuro kiwa głową i podchodzi do wielkich beczek. Z góry wiedziała, że piwo będzie kwaśne, a wiadro na zlewki pod kurkiem codziennie jest przelewane z powrotem, że czop nie jest wkładany, i jeszcze… no tak, piwo podawali tu w skórzanych kubkach, których chyba nigdy nie myli.
Jednak kilku nowych rekrutów dopijało już swoje piwo z wyraźnie słyszalnymi oznakami zadowolenia. Byli przecież w Plün. Wszystko, co pomagało człowiekowi o tym zapomnieć, prawdopodobnie warte było wypicia.
— Niezłe piwo, nie? — odezwał się jeden z nich.
A stojący obok beknął i odpowiedział:
— Najlepsze jakie piłem, pewno.
Polly powąchała kufel. Zawartość cuchnęła jak coś, czego nie podałaby świniom. Wypiła łyk i całkowicie zmieniła opinię: owszem, podałaby to świniom. Ci chłopcy nigdy w życiu nie pili piwa, tłumaczyła sobie. Pewnie jest tak, jak mówił tato: na wsiach trafiają się chłopcy gotowi iść do wojska, by dostać niezamieszkaną parę spodni. Tacy pili te pomyje i udawali, że smakuje im jak mężczyznom: Hej, nieźle żeśmy sobie dali wczoraj w nocy, co, chłopaki? A zaraz potem…
O bogowie… To jej przypomniało. Jak tutaj będzie wyglądała wygódka? Ta męska na podwórzu, w domu, była dostatecznie straszna. Co rano Polly wylewała tam dwa wielkie cebry wody, starając się przy tym nie oddychać. Na kamiennej podłodze rósł dziwaczny zielony mech. A przecież Pod Księżną to była dobra gospoda. Miała klientów, którzy zdejmowali buty, zanim kładli się do łóżek.
Zmrużyła oczy. Ten głupi dureń przed nią, człowiek, który zmuszał jedną długą brew do wykonywania pracy normalnych dwóch, serwował im pomyje i cuchnący kwas, choć niedługo mieli iść na wojnę…
— To piwo — oznajmił Igor — fmakuje jak końfkie fiki.
Polly cofnęła się o krok. Nawet w takim barze jak ten była to mordercza uwaga.
— Aha, znasz się na tym, co? — Barman pochylił się groźnie nad chłopakiem. — Piłeś już końskie siki, co?
— Tak — odparł Igor.
Barman podstawił mu pięść pod nos.
— No to posłuchaj uważnie, ty sepleniący mały…
Szczupłe ramię w czerni pojawiło się z zadziwiającą prędkością, a blada dłoń chwyciła barmana za przegub. Pojedyncza brew zmarszczyła się z bólu.
— No więc sytuacja jest taka — rzekł chłodno Maladict. — Jesteśmy żołnierzami księżnej, zgoda? Powiedz tylko „aargh”.
Musiał ścisnąć palce. Barman jęknął.
— Dziękuję. A ty jako piwo podajesz ciecz, którą najlepiej opisuje termin „cuchnąca woda” — ciągnął Maladict tym samym spokojnym, cichym głosem. — Ja oczywiście nie piję… końskiego moczu, ale mam bardzo dobrze rozwinięty zmysł węchu i doprawdy wolałbym nie wymieniać głośno wszystkiego, co wyczuwam w tym płynie. Powiedzmy więc tylko „szczurze odchody” i zostawmy tę kwestię, zgoda? Jęknij tylko. Zuch.
Na końcu baru jeden z nowych rekrutów zwymiotował. Maladict z satysfakcją pokiwał głową.
— Odbieranie zdolności bojowej żołnierzowi jej łaskawości w czasie wojny to zdrada — powiedział. Pochylił się. — Karana, oczywiście… śmiercią. — Słowo to wymówił z niejaką przyjemnością. — Jednakże… gdybyś przypadkiem miał tu gdzieś inną beczkę piwa, wiesz, porządnego, które trzymasz dla przyjaciół, jeśli masz jakichś przyjaciół, to z pewnością moglibyśmy zapomnieć o tym drobnym incydencie. A teraz puszczę twoją rękę. Po twojej brwi poznaję, że jesteś myślicielem. No więc jeśli myślisz, żeby rzucić się na mnie z wielkim kijem, chciałbym, żebyś pomyślał również o czymś innym. Pomyśl o tej czarnej wstążeczce, jaką noszę. Wiesz, co oznacza, prawda?
Barman skrzywił się i wymamrotał:
— Liga Wstrzemięźliwości…
— Tak jest! Brawo. I kolejna myśl, jeśli zostało jeszcze trochę miejsca. Złożyłem ślubowanie, że nie będę pił ludzkiej krwi. Co nie oznacza, że nie mogę kopnąć cię w rozkrok tak mocno, że całkiem ogłuchniesz.
Zwolnił uchwyt. Barman wyprostował się powoli. Pod barem na pewno trzymał krótką drewnianą pałkę — Polly była tego pewna. W każdej gospodzie taką mieli. Nawet ojciec miał. Jak twierdził, była bardzo pomocna w czasach pełnych niepokoju i chaosu.
Zobaczyła, jak drgają nerwowo palce niezdrętwiałej dłoni.
— Nie próbuj — ostrzegła. — On nie żartuje.
Barman się uspokoił.
— Drobne nieporozumienie, panowie — mruknął. — Podtoczyłem nie tę beczkę, którą chciałem. Bez urazy.
I poczłapał na zaplecze. Jego dłoń niemal widocznie mrowiła.
— Powiedziałem tylko, że to końfkie fiki — rzekł Igor.
— Nie będzie już sprawiał kłopotów — uspokoiła Maladicta Polly. — Od teraz stanie się twoim przyjacielem. Doszedł do wniosku, że nie może cię pobić, więc postanowił zostać twoim najlepszym kumplem.
Maladict obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
— Ja to wiem — stwierdził. — Ale skąd wiesz ty?
— Pracowałem kiedyś w gospodzie. — Serce Polly zabiło szybciej, jak zwykle, kiedy kłamstwa czekały na wypowiedzenie. — Można się nauczyć odczytywać ludzi.
— A co robiłeś w gospodzie?
— Stałem za barem.
— Jest w tej dziurze jeszcze jedna gospoda?
— Nie, skąd. Nie pochodzę z tej okolicy.
Polly jęknęła w duchu, słysząc własny głos. Czekała na pytanie: „To czemu przyszedłeś aż tutaj, żeby się zaciągnąć?”. Ale nie nadeszło. Maladict wzruszył tylko ramionami.
— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek pochodził z tej okolicy.
Jeszcze dwóch rekrutów stanęło przy barze. Wyglądali tak samo — zakłopotane, trochę wyzywające miny, niedopasowane, za duże ubrania. Wrócił Brew, dźwigając niewielki antałek. Ostrożnie ułożył go na koźle i delikatnie wbił kurek. Wyjął spod lady prawdziwy cynowy kufel, napełnił i nieśmiało podsunął Maladictowi.
Wampir machnął ręką.
— Igorze? — zapytał.
— Zoftanę przy końfkich fikach, jefli ci to nie przefkadza — odparł Igor. Rozejrzał się w nagle zapadłej ciszy. — Przecież nie mówiłem, że mi nie fmakują… — Przesunął swój kufel po lepkiej ladzie. — Jefcze raz to famo…