Выбрать главу

Nie wiedziały na przykład, że wojna ma obrzeża.

Polly nie była pewna, czego się spodziewać. Ludzi i koni, to oczywiste. Oczami duszy widziała ich, toczących śmiertelny bój, ale przecież nie mogli tego robić bez przerwy. Muszą zatem być namioty… I to była maksymalna odległość, do jakiej sięgało oko jej duszy. Nie odgadło, że armia w czasie kampanii to coś w rodzaju dużego, ruchomego miasta. Ma tylko jednego pracodawcę i produkuje martwych ludzi, ale jak każde miasto przyciąga… obywateli. Trochę wyprowadzały ją z równowagi krzyki płaczących dzieci gdzieś pośród rzędów namiotów. Tego się nie spodziewała. Ani błota. Ani tłumów. Wszędzie płonęły ogniska i unosiły się kuchenne zapachy. To było oblężenie. Ludzie mieli czas, by się zadomowić.

Dotarcie po ciemku na równinę okazało się proste. Tylko Polly i Kukuła wlokły się za sierżantem, który twierdził stanowczo, że więcej ludzi to za dużo, a poza tym zwracałoby uwagę. Krążyły wrogie patrole, ale sama powtarzalność widoków stępiła ich czujność. Poza tym sprzymierzeni nie spodziewali się raczej, że ktoś spróbuje przedostać się do doliny, zwłaszcza w małych grupach. No a mężczyźni w ciemności robią hałas, o wiele więcej hałasu niż kobiety. Borograviańskiego wartownika zlokalizowały po odgłosach, gdyż usiłował wyssać spomiędzy zębów resztkę obiadu. Inny jednak sam je zlokalizował, kiedy znalazły się o rzut kamieniem od namiotów. Był młody, a więc nadal gorliwy.

— Stać! Kto idzie? Przyjaciel czy wróg?

Światło ogniska błysnęło na kuszy.

— Widzicie? — szepnął Jackrum. — Właśnie w takich sytuacjach mundur jest przyjacielem. Zadowoleni, że go zachowaliście?

Podszedł rozkołysanym krokiem i splunął tytoniem między buty młodego żołnierza.

— Nazywam się Jackrum — powiedział. — Sierżant Jackrum. Co do tej drugiej części… twój wybór.

— Sierżant Jackrum? — powtórzył chłopak i nie zamknął ust.

— Tak, mały.

— Znaczy ten, który zabił szesnastu ludzi w bitwie pod Zop?

— Było ich tylko dziesięciu, ale ładnie, że o tym wiesz.

— Jackrum, który niósł generała Froca przez czternaście mil po terytorium wroga?

— Zgadza się.

Polly zobaczyła lśnienie zębów w ciemności — to strażnik się uśmiechnął.

— Tato mówił, że walczył z panem pod Blunderbergiem!

— Ach, to była ostra bitwa, nie ma co…

— Nie, chodziło mu o gospodę, już później. Zwinął panu drinka, więc pan mu dał w gębę, on kopnął pana w klejnoty, pan mu przywalił w żołądek, on panu podbił oko, potem pan mu przyłożył stołem, a kiedy doszedł do siebie, wszyscy kumple stawiali mu piwo przez cały wieczór, bo udało mu się prawie trzy razy trafić sierżanta Jackruma. Opowiada tę historię co lato, kiedy wypada rocznica i się nawa… wspomina.

Jackrum zastanawiał się chwilę, po czym wskazał strażnika palcem.

— Joe Hubukurk, tak? — zapytał.

Uśmiech poszerzył się do etapu, w którym czubkowi głowy młodego strażnika zagroziło odpadnięcie.

— Będzie cały dzień się puszył, jak mu opowiem, że go pan pamięta, sierżancie! Podobno gdzie pan nasika, tam już trawa nie rośnie.

— Cóż może skromny człowiek na to odpowiedzieć?

Młody strażnik zmarszczył czoło.

— To zabawne, ale on myślał, że pan nie żyje, sierżancie.

— Przekaż mu tyle: Założę się o szylinga, że nie ma racji. A tobie jak na imię, chłopcze?

— Lart, sierżancie. Lart Hubukurk.

— Cieszysz się, że się zaciągnąłeś?

— Tak, sierżancie — zapewnił lojalnie Lart.

— Idziemy na przechadzkę. Powiedz ojcu, że o niego pytałem.

— Na pewno, sierżancie. — Chłopak stanął na baczność jak jednoosobowa kompania honorowa. — To dla mnie wspaniała chwila, sierżancie.

— Czy wszyscy pana znają, sierżancie? — szepnęła Polly, kiedy już odchodzili.

— Tak, właściwie tak. Przynajmniej po naszej stronie wiedzą, kim jestem. Pozwolę sobie też dumnie stwierdzić, że nieprzyjaciele, którzy mnie spotykają, potem nie wiedzą już za wiele.

— Nigdy nie myślałam, że to będzie tak wyglądało — syknęła Kukuła.

— Jak? — zdziwił się Jackrum.

— Tu są kobiety i dzieci! Sklepy! Czuję piekący się chleb! To jakby… miasto!

— Owszem, ale to, czego szukamy, nie leży przy głównych ulicach. Za mną, chłopcy.

Sierżant zanurkował między dwoma stosami skrzyń i wynurzył się obok kuźni; w półmroku jarzyło się palenisko.

Namioty tutaj były otwarte z boków. Płatnerze i rymarze pracowali przy świetle latarni, a ich cienie migotały na błotnistej ziemi. Polly i Kukuła musiały ustąpić z drogi kolumnie mułów, z których każdy dźwigał na grzbiecie dwie beczki. Przed Jackrumem muły zeszły na bok.

Może też je kiedyś spotkał, pomyślała Polly. Może naprawdę zna wszystkich.

Jackrum szedł jak ktoś, kto ma tytuł własności do całego świata. Sierżantom kiwał głową, leniwie salutował nielicznym spotykanym tu oficerom, a wszystkich pozostałych ignorował.

— Był pan tutaj kiedyś, sierżancie?

— Nie, mój chłopcze.

— Ale wie pan, dokąd iść?

— Zgadza się. Nie byłem konkretnie tutaj, ale znam pola bitew, zwłaszcza takie, gdzie każdy miał szansę się okopać. — Wciągnął nosem powietrze. — Aha, jest. O to chodziło. Zaczekajcie tutaj.

Zniknął między dwoma sągami drewna. Usłyszały pomruk rozmowy, a po chwili zjawił się znowu z niedużą butelką…

— Czy to rum, sierżancie? — domyśliła się Polly.

— Brawo, mój mały barmanie. Byłoby miło, gdyby to był rum, słowo daję. Albo whisky, gin czy brandy. Ale to tutaj nie ma wymyślnej nazwy. To prawdziwa siara. Czysty kat.

— Kat? — zdziwiła się Kukuła.

— Jedna kropla i już nie żyjesz — wyjaśniła Polly. Jackrum rozpromienił się jak nauczyciel słuchający pilnego ucznia.

— Tak jest, Kukuła. To bimber. Gdziekolwiek zbierają się ludzie, tam zawsze ktoś znajdzie coś, co może fermentować w gumiaku, da się przedestylować w starym garnku i przehandlować kumplom. Robiony ze szczurów, sądząc po zapachu. Nieźle fermentuje taki szczur. Chcesz spróbować?

Kukuła cofnęła się przed podsuniętą jej butelką. Sierżant parsknął śmiechem.

— Rozsądny chłopak. Trzymaj się piwa.

— Czemu oficerowie na to pozwalają? — spytała Polly.

— Oficerowie? A co oni wiedzą? Zresztą kupiłem to od sierżanta. Ktoś nas obserwuje?

Polly wytężyła oczy w półmroku.

— Nie, sierżancie.

Jackrum wylał trochę kata na dłoń i rozsmarował sobie po twarzy.

— Auć… — syknął. — Szczypie jak demony. A teraz wytrujemy robale w zębach. Trzeba to załatwić jak należy. — Wypił trochę z butelki, wypluł i wcisnął korek na miejsce. — Paskudztwo — mruknął. — No dobra, idziemy.

— Dokąd, sierżancie? — chciała wiedzieć Kukuła. — Wpuszczą pana, kiedy tak cuchnie pan niczym pijak?

— Tak, Kukuła, mój chłopcze. Wpuszczą — zapewnił Jackrum i ruszył dalej. — Z tego powodu, że dzwoni mi w kieszeniach i śmierdzę wódą. Każdy lubi bogatego pijaka. Aha… wzdłuż tej małej kotlinki, tam będzie nasz… Tak, miałem rację. To tutaj. Z boku, niby tak dyskretnie. Widzicie jakieś suszące się ciuchy, chłopcy?

Sporo sznurów rozciągnięto za mniej więcej sześcioma szarymi namiotami w bocznej dolince, właściwie raczej zagłębieniu wypłukanemu przez jesienne deszcze. Jeśli nawet coś na nich wisiało, już to zdjęto dla ochrony przed obfitą rosą.

— Szkoda — mruknął Jackrum. — W takim razie załatwimy to trudniejszym sposobem. Pamiętajcie, zachowujcie się naturalnie i słuchajcie, co mówię.