Wyskoczyła przez okno, osiodłała konia i wymknęła się tylną bramą. Pojechała ku rzece.
Wiosna sunęła przez kraj. Podnosiły się soki. W lesie co minutę wyrastała tona drewna. Wszędzie śpiewały ptaki.
Strażnik przy promie przyglądał się jej niepewnie, gdy wprowadzała konia na pokład, a potem uśmiechnął się szeroko.
— Dzień dobry, panienko — powiedział zadowolony.
No cóż… pora zacząć. Polly stanęła przed zdziwionym mężczyzną.
— Próbujesz być sprytny? — zapytała o kilka cali od jego twarzy.
— Nie, panienko…
— Sierżancie, jeśli można! Spróbujemy jeszcze raz. Pytałam, czy próbujesz być sprytny?
— Nie, sierżancie!
Polly przysunęła się, aż znalazła się z nim nos w nos.
— Dlaczego nie?
Uśmiech znikł. Nie był to żołnierz podążający ścieżką szybkiego awansu.
— Co? — wykrztusił.
— Jeśli nie próbujesz być sprytny, człowieku, to jesteś zadowolony ze swojej głupoty! — krzyknęła Polly. — A głupich mam już potąd, zrozumiano?
— Tak, ale…
— Ale co, żołnierzu?
— Tak, ale… no… ale… nic, sierżancie — ustąpił żołnierz.
— To dobrze. — Polly skinęła głową przewoźnikom. — Pora ruszać? — zasugerowała tonem rozkazu.
— Paru ludzi zbliża się drogą, sierżancie — odezwał się jeden z nich, widocznie bystrzejszy.
Zaczekali. Okazało się, że to trzy osoby. Jedną z nich była Maladicta w pełnym umundurowaniu.
Polly milczała, dopóki nie znaleźli się na środku rzeki. Maladicta rzuciła jej uśmiech, do jakiego tylko wampiry są zdolne. Byłby zbaraniały, gdyby barany miały inne zęby.
— Pomyślałam, że znowu spróbuję — powiedziała.
— Poszukamy Bluzy — odparła Polly.
— Jest teraz majorem. I jest szczęśliwy jak pchełka, bo podobno nazwali na jego cześć rodzaj rękawiczki bez palców. Po co jest nam potrzebny?
— Zna się na sekarach. Zna inne sposoby prowadzenia wojny. A ja znam… ludzi — oświadczyła Polly.
— Ach, masz na myśli: „Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do kłamstw, ale znam ludzi”?
— To właśnie miałam na myśli, owszem.
Woda pluskała o burty promu.
— Dobrze — rzuciła Maladicta.
— Tylko że nie wiem, do czego to doprowadzi — dodała Polly.
— Aha. Tym lepiej.
Wtedy Polly uznała, że poznała prawdę dostatecznie, by działać. Wrogami nie są mężczyźni ani kobiety, ani starcy, ani nawet umarli. Są nimi potwornie głupi ludzie, którzy trafiają się we wszystkich odmianach. A nikt nie ma prawa być głupim.
Przyjrzała się dwóm pozostałym pasażerom, którzy niepewnie weszli na pokład. Byli to zwykli wiejscy chłopcy w źle dopasowanych, wystrzępionych ubraniach. Starali się trzymać jak najdalej od niej i w skupieniu wpatrywali się w deski pokładu. Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie. Świat stanął na głowie, historia się powtarzała. Z jakiegoś powodu nagle poczuła się bardzo szczęśliwa.
— Chcecie się zaciągnąć, chłopcy? — spytała. Odpowiedziały jej niewyraźne pomruki z motywem przewodnim „Tak”.
— Dobrze. No więc wyprostujcie się — poleciła. — Niech wam się przyjrzę. Głowy w górę! Aha. Dobrze. Szkoda, że nie ćwiczyłyście chodzenia w spodniach. Zauważam też, że nie wzięłyście dodatkowej pary skarpet.
Patrzyły z otwartymi ustami.
— Jak się nazywacie? — spytała Polly. — Ale prawdziwe imiona poproszę.
— Eee… Rosemary — wymamrotała jedna.
— Jestem Mary — dodała druga. — Słyszałam, że przyjmują dziewczęta do wojska, ale wszyscy się śmiali, więc pomyślałam, że lepiej udawać…
— Och, jeśli chcecie, możecie się zaciągnąć jako mężczyźni. Przydadzą się nam twardzi mężczyźni.
Dziewczęta spojrzały na siebie.
— Macie wtedy do dyspozycji lepsze przekleństwa — wyjaśniła Polly. — I spodnie są wygodne. Ale to wasz wybór.
— Wybór? — zdziwiła się Rosemary.
— Oczywiście — zapewniła Polly. Położyła im dłonie na ramionach, mrugnęła do Maladicty i dodała: — Jesteście moimi małymi chłopaczkami… albo nie, co też jest możliwe… i ja o was zadbam.
A nowy dzień był jak wielka, ogromna ryba.