— Tyle płaci mi Whaley, ale powiem wam, co zrobimy — rzekł spokojnie Gregg. — Dam każdemu po gąsiorku na kredyt i wy tu sobie popijecie, a ja zabiorę panią do miasta. Musiała zabłądzić i… — przerwał widząc, że zupełnie niewłaściwie ocenił nastrój Caleya.
— A ty sobie wyobrażasz, że kim jesteś? — warknął tamten. — Jakim prawem gadasz do mnie jak do dzieciaka! Gdyby to ode mnie zależało, wykończyłbym cię już wtedy dwa lata temu, Gregg. A właściwie… — Caley ściągnął usta, tak że tworzyły jedynie żółty punkt na tle białej brody, a jego porcelanowo-błękitne oczy zalśniły pod wpływem nagłej myśli. Otwarcie trzymał teraz rękę na kolbie Trantora i chociaż go nie wyciągnął, to jednak kciukiem zdołał odwieść kurek.
Gregg rozejrzał się po wibrującym, cichym krajobrazie, popatrzył na bezosobową dekorację Sierra Madre; wiedział, że pozostała mu być może już tylko jedna sekunda na podjęcie decyzji i działanie. Caley nie znajdował się dokładnie na linii strzału ukrytej dubeltówki i siedząc na koniu był znacznie ponad poziomem lufy, ale Gregg nie miał wyboru. Z trudem zgiąwszy zesztywniały staw łokcia zdołał sięgnąć do spustu i mocno go nacisnąć. W ostatnim momencie Caley pojął, co się święci, i próbował uskoczyć w bok. Huknął strzał i zwarta wiązka śrutu rozdarła mu but tuż powyżej kostki, a następnie wyryła krwawy ślad w końskim zadzie. Przerażone zwierzę wytrzeszczając ślepia stanęło dęba w obłoku czarnego dymu i runęło na bok z Caleyem w siodle. Gregg usłyszał koszmarny trzask łamanej grubej kości, a zaraz potem krzyk.
— Nie! — wrzasnął Sorensen z grzbietu swojej klaczy, która poniosła. — Nie strzelaj! — Spiął konia ostrogami, ujechał z pięćdziesiąt jardów i zatrzymał się z rękami w górze.
Gregg patrzył na niego przez chwilę ogłupiały, zanim zdał sobie sprawę, że — na skutek hałasu, dymu i ogólnego zamieszania — Szwed nie ma pojęcia ani co się stało, ani że jego przeciwnik jest w tej chwili bezbronny. Nieustanne ryki Caleya za każdym razem, gdy jego powalony koń usiłował się go pozbyć, utrudniały Greggowi myślenie. Zagadkowa kobieta stał z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Nie ruszaj się! — Gregg krzyknął do Sorensona, a następnie zwrócił się do kobiety. — Proszę, niech pani wsiada, najlepiej będzie, jak się stąd oddalimy.
Zaczęła gwałtownie dygotać, ale nie ruszyła się z miejsca. Gregg zeskoczył na ziemię, wyjął podwieszoną dubeltówkę, podszedł do kobiety i pociągnął ją w stronę bryczki. Szła ulegle i pozwoliła podsadzić się na ławeczkę. Gregg usłyszał tuż za sobą tętent kopyt, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że koń Caleya uwolnił się i rwie galopem na wschód, w kierunku rancza Porfielda. Caley leżał trzymając się za złamane udo. Przestał krzyczeć i jak gdyby odzyskał panowanie nad sobą. Gregg podszedł do niego, ukląkł i na wszelki wypadek wyjął mu zza pasa ciężki pięciostrzałowy pistolet z odwiedzionym kurkiem.
— Masz szczęście, że nie wypalił — powiedział zwalniając ostrożnie kurek i wsuwając broń za własny pasek. — Postrzelona noga to jeszcze nie jest najgorsze, co może się przytrafić mężczyźnie.
— Ty już jesteś trup, Gregg — powiedział Caley słabym głosem, spokojnie, z zamkniętymi oczyma. — Josh jest teraz daleko… ale niedługo wróci i… przyprowadzi mi cię… żywego… i ja…
— Oszczędzaj tchu — poradził mu Gregg nie zdradzając się z wątpliwościami co do własnej przyszłości. — Josh z pewnością uważa, że jego ludzie sami powinni sobie radzić. — Wrócił do bryczki, wdrapał się na siedzenie i usiadł obok pochylonej, odzianej na srebrno postaci.
— Zawiozę teraz panią do miasta — powiedział. — Ale to wszystko, co mogę dla pani zrobić. Dokąd się pani wybiera?
— Wybiera? — Słowo było jej wyraźnie obce i Gregg nie miał wątpliwości co do tego, że angielski nie jest jej rodzimym językiem, chociaż nie wydała mu się ani Hiszpanką, ani Meksykanką.
— Tak. Dąkąd pani jedzie?
— Ja nie mogę jechać do miasta.
— Dlaczego?
— Książę by mnie tam znalazł. Nie mogę jechać do miasta.
— Hę? — Gregg szarpnął lejcami i bryczka ruszyła. — Czy chce pani powiedzieć, że z jakiegoś powodu jest pani ścigana? Zawahała się.
— Tak:
— To przecież nie może być nic poważnego, a poza tym ten ktoś musi mieć wzgląd na pani…
Kiedy Gregg męczył się nad doborem słów, kobieta zsunęła z głowy kaptur ręką, która drżała w dalszym ciągu w sposób dostrzegalny. Miała dwadzieścia kilka lat, złociste włosy i białą cerę wskazującą na miejskie pochodzenie. Był pewien, że w normalnych warunkach jest śliczna, ale pod wpływem strachu, szoku, a może i wyczerpania jej twarz wydawała się martwa, a szare oczy miały wyraz zaszczucia.
— Pan musi być dobrym człowiekiem — rzekła wolno. — Gdzie pan mieszka?
— Jakieś trzy mile stąd w tamtej stronie.
— Czy pan mieszka sam?
— Tak, ale… — bezpośredniość jej indagacji speszyła Gregga, który zapomniał języka w gębie. — A gdzie jest pani mąż?
— Ja nie mam męża. Odwrócił od niej wzrok.
— Myślę, że jednak będzie lepiej, jeśli pojedziemy do miasta.
— Nie! — Kobieta uniosła się, jakby zamierzała wyskoczyć z bryczki w biegu, a następnie złapała się za wzdęty brzuch i z powrotem opadła na siedzenie. Gregg poczuł, że opiera się o niego całym ciężarem. Przerażony rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, ale zobaczył jedynie Sorensona, który klęczał przy Caleyu. Caley siedział prosto i obaj mężczyźni śledzili bryczkę i jej pasażerów jadowitym wzrokiem węży.
Zatrwożony nagłością, z jaką przestał decydować o własnym losie, Gregg zaklął pod nosem, zatoczył bryczką półkole i zawrócił w stronę domu.
Domek był mały — powstał mniej więcej przed dziesięciu laty jako jedna z szeregu chat używanych przez pastuchów z dużego, ale podupadłego rancza. Gregg skupił go razem z kawałkiem ziemi w czasach, kiedy zanosiło się na to, że sam zostanie farmerem, i dobudował jeszcze dwie izby, co z zewnątrz nadało chałupinie dość obskurny wygląd. Po niefortunnym starciu z ludźmi Portfielda, po którym nie mogło być mowy o niczym więcej, jak uprawa zagonka warzyw, sprzedał większość ziemi zostawiając sobie dom. Nie była to najlepsza transakcja z punktu widzenia nowego nabywcy, ale stanowiła dowód, że niektórzy ludzie w okolicy cenili sobie wysiłki Gregga w kierunku egzekwowania prawa.
— No, to jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomógł wysiąść z bryczki kobiecie, która wsparła się na nim całym ciężarem. Gregg poczuł się speszony tak bliskim fizycznym kontaktem. Stanowiła dla niego całkowitą zagadkę, ale zdawał sobie sprawę, że nie nawykła do brutalności. Wprowadził ją do środka i wskazał naj-wygodniejsze krzesło w głównej izbie. Usiadła z zamkniętymi oczyma, przyciskając brzuch rękami.
— Proszę pani… — powiedział zaniepokojony. — Czy to już czas… na… to znaczy pani pewnie potrzebuje lekarza? Otworzyła szeroko oczy.
— Nie! Nie! Lekarza nie!
— Ależ jeżeli pani będzie…
— Jeszcze czas — powiedziała już nieco pewniejszym głosem.
— Wszystko jedno, najbliższy lekarz mieszka około pięćdziesięciu mil stąd. Prawie tak daleko jak najbliższy szeryf.
Gregg spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że spowijająca ją szata z jednego kawałka, która w słońcu świeciła jak srebrna do-larówka prosto z mennicy, teraz jest szaroniebieska. Przyglądając się sukni stwierdził, że nie widzi w niej żadnych szwów ani nawet fastrygi. Jego zdumienie wzrosło.