— Chce mi się pić — powiedziała kobieta. — Czy ma pan coś do picia?
— Było za gorąco, żeby rozpalać ogień, więc nie ma kawy, ale jest woda źródlana.
— Poproszę wody.
— Poza tym jest dużo whisky i pulque. Ja sam pędzę ją tu na miejscu. To pani nie zaszkodzi.
— Poproszę wody.
— Dobrze. — Gregg podszedł do dębowego szaflika, podniósł przykrywkę i zaczerpnął wielką łyżką chłodnej wody.
Kiedy się odwrócił, zobaczył, że kobieta rozgląda się po nagich sosnowych ścianach i prymitywnych sprzętach z mieszaniną odrazy i rozpaczy. Zrobiło mu się jej żal.
— Izba jest bardzo skromna — powiedział — ale mieszkam tu sam, a mnie niewiele potrzeba.
— Nie ma pan kobiety?
I znów uderzył Gregga kontrast pomiędzy jej nobliwym wyglądem a obcesowością pytań. Pomyślał o Ruth Jefferson pracującej w sklepie w Copper Cross, która mogłaby mieszkać w tym domu, gdyby sprawy przybrały inny obrót, i potrząsnął głową. Kobieta wzięła od niego emaliowaną chochlę i upiła trochę wody.
— Chlałabym tu u pana zostać — powiedziała.
— Proszę bardzo, może się tu pani zatrzymać na jakiś czas — rzekł niepewnie, zaniepokojony taką perspektywą.
— Chciałabym zostać na sześć dni. — Spojrzała mu spokojnie prosto w oczy. — Aż do urodzenia mojego syna. Gregg parsknął z niedowierzaniem.
— To nie szpital, a ja nie jestem akuszerką.
— Dobrze zapłacę. — Sięgnęła pod szatę i wyjęła kawałek żółtego metalu, który połyskiwał tłusto jak złoto wysokiej próby. Sztabka, z zaokrąglonymi krawędziami i rogami, miała wymiary jakieś osiem cali na cal. — Za każdy dzień jedną taką. Razem będzie sześć.
— Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu — wyjąkał Gregg. — Nie wie pani nawet, czy sześć dni wystarczy.
— Mój syn przyjdzie na świat pojutrze.
— Ale przecież pani nie może mieć pewności.
— Owszem, mogę.
— Pani… ja… — Gregg wziął do ręki ciężką sztabkę. — To można by wymienić na masę pieniędzy w banku.
— Nie jest kradziona, jeśli o to panu chodzi.
Gregg odchrząknął i nie chcąc sprzeciwiać się ani wypytywać gościa, zaczął oglądać złotą sztabkę w poszukiwaniu jakiejś próby. Ale nie było żadnych tłoczeń i kruszec miał niemal oleistą powierzchnię, jak czyste dwudziestoczterokaratowe złoto.
— Ja przecież nie powiedziałem, że to jest kradzione, ale nieczęsto się zdarza, żeby majętne damy przychodziły tu do mnie rodzić dzieci. — Uśmiechnął się krzywo. — Prawdę powiedziawszy, pani jest pierwsza.
— Delikatnie pan to ujął. — Odwzajemniła mu się uśmiechem. — Rozumiem, jak dziwne musi się to panu wydawać, ale nie wolno mi nic wyjaśniać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie popełniłam żadnego wykroczenia przeciw prawu.
— Po prostu na jakiś czas poszukuje pani ukrycia?
— Niechże pan zrozumie, że istnieją inne społeczeństwa, w których panują inne prawa niż w Meksyku.
— Pani wybaczy — rzekł Gregg ze zdziwieniem — ale te tereny należą do Stanów od roku 1848.
— To mnie proszę wybaczyć — powiedziała ze skruchą. — Geografia nigdy nie była moją mocną stroną, a poza tym jestem bardzo daleko od domu.
Gregg zaczął podejrzewać, że usiłują go w coś wrobić, i postanowił się nie dać.
— A co z tym księciem?
Promień słońca, odbity w chochli, którą trzymała, rozszczepił się na koncentryczne kręgi.
— To nieładnie z mojej strony, że chciałam pana tym wszystkim obarczyć — powiedziała. — Pójdę sobie, jak tylko odpocznę.
— Pójdzie pani, dokąd? — Gregg roześmiał się pogardliwie czując, że się angażuje w tę historię, niezależnie od jej czy nawet od swojej własnej woli. — Pani sobie chyba nie zdaje sprawy z tego, w jakiej zapadłej dziurze się pani znajduje. Jak pani się tu dostała?
— To ja już sobie pójdę. — Wstała z pewną trudnością, a jej mała twarz zrobiła się jeszcze bledsza niż zwykle. — Dziękuję za tę pomoc, jaką mi pan okazał. Mam nadzieję, że przyjmie pan tę sztabkę złota…
— Proszę siadać — powiedział Gregg zrezygnowany. — Jeśli pani jest na tyle szalona, żeby chcieć tu zostać i rodzić dziecko, ja jestem na tyle szalony, żeby na to przystać.
— Dziękuję. — Usiadła ciężko i Gregg zobaczył, że jest bliska omdlenia.
— Nie ma powodu bez przerwy mi dziękować — burknął chcąc zatuszować fakt, że w jakiś niejasny sposób sprawia mu przyjemność, że młoda, piękna kobieta po tak krótkiej znajomości jest gotowa powierzyć się jego opiece. „Pan musi być dobrym człowiekiem" — tak brzmiały niemal pierwsze słowa, które do niego powiedziała, i w tym momencie Gregg uświadomił sobie, jak uciążliwe było jego życie w ciągu ostatnich dwóch lat. Na pół kaleki, wyjałowiony uczuciowo przez pięćdziesiąt lat ciężkiego życia, powinien być całkowicie uodporniony na wszelkiego rodzaju romantyczne porywy, zwłaszcza że kobieta mogła się z powodzeniem okazać jakąś cudzoziemską arystokratką, która w normalnych okolicznościach nawet by na niego nie spojrzała. Faktem jednak było, że wystąpił w jej obronie i z jej powodu znów znalazł się w opałach. No i teraz była całkowicie od niego zależna i gotowa zamieszkać w jego domu. A przy tym młoda, piękna i tajemnicza — połączenie cech, którym się nie mógł oprzeć teraz, jak i nie oparłby się ćwierć wieku temu.
— Bądźmy przede wszystkim praktyczni — zaproponował, reagując w ten sposób na wybryki własnej wyobraźni. — Może pani na ten tydzień zająć moje łóżko. Jest czyste, ale będzie nam potrzebna świeża bielizna. Pojadę do miasta i zrobię jakieś zakupy.
Wydawała się przestraszona.
— Czy to jest konieczne?
— Oczywiście. Niech się pani nie martwi, nie powiem nikomu, że pani tu jest.
— Dziękuję — odrzekła. — A co z tamtymi dwoma mężczyznami?
— A co może z nimi być?
— Muszą wiedzieć, że ja tu z panem przyjechałam. Czy oni tego nie rozpowiedzą?
— Jeśli nawet, to nigdzie tam, gdzie by to miało znaczenie. Ludzie Portfielda nie utrzymują stosunków z mieszkańcami miasta ani z nikim w okolicy. — Gregg wyjął zza pasa pistolet Caleya, żeby go odłożyć do szafki, ale kobieta wyciągnęła rękę i poprosiła, żeby jej pokazał broń. Nieco zdziwiony, podał jej pistolet i zauważył, że pod wpływem ciężaru opadła jej ręka.
— To nie jest damska broń — powiedział.
— Rzeczywiście — spojrzała na niego. — Jaka jest jego prędkość początkowa? Gregg znowu parsknął okazując rozbawienie.
— Przecież kobiet nie interesują takie rzeczy.
— To dziwna uwaga — odparła, a w jej głosie zabrzmiała znów nuta stanowczości — zważywszy, że przed chwilą wyraziłam właśnie zainteresowanie.
— Przepraszam, ale po prostu… — Gregg zdecydował się nie przypominać jej strachu, jaki okazała wcześniej, kiedy wypalił z dubeltówki. — Nie znam dokładnie prędkości początkowej tej broni, ale nie sądzę, żeby była specjalnie duża. To jest stary pięciostrzałowy kapiszonowy Trantor. Nieczęsto się dzisiaj takie spotyka. Nie mam pojęcia, dlaczego Caley się z nim obnosił.
— Aha. — Zawiedziona oddała mu pistolet. — On się nie nadaje. Gregg zważył pistolet w ręce.
— Nie chciałbym, żeby mnie pani źle zrozumiała. Ta broń jest kłopotliwa w nabijaniu, ale kula ma kaliber 54 i to wystarczy, żeby dać radę każdemu żywemu stworzeniu. — Mówiąc to cały czas patrzył na kobietę i wydało mu się przy ostatnich słowach, że na jej twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz. — Myślała pani o grubszym zwierzu? Niedźwiedziu na przykład?