Puściła mimo uszu jego pytania.
— A ma pan może jakiś własny pistolet?
— Mam, ale nie noszę go przy sobie. W ten sposób unikam kłopotów. — Greggowi przypomniały się wypadki minionej godziny. — To znaczy najczęściej unikam.
— A jaka jest prędkość początkowa pańskiego pistoletu?
— Skąd mogę wiedzieć? — Coraz trudniej było Greggowi skojarzyć ogólne zachowanie kobiety z jej dziwnym zainteresowaniem dla szczegółów technicznych broni palnej.
— My tutaj nie zajmujemy się takimi rzeczami. Ja mam na przykład Remingtona kaliber 44, który zawsze robił to, co chciałem, i nic więcej nie potrzebowałem o nim wiedzieć.
Nie speszona jego poirytowanym tonem, przez chwilę rozglądała się po pokoju, a następnie wskazała masywną żelazną płytę kuchenną.
— A co by się stało, gdyby tak z tego pistoletu wypalić w to?
— Mielibyśmy w całej izbie odłamki ołowiu.
— Kula nie przebiłaby płyty? Gregg zachichotał.
— Nie ma jeszcze takiej broni, która by to potrafiła. Czy mogłaby mi pani jednak powiedzieć, dlaczego to panią tak interesuje?
Odpowiedziała mu w sposób, którego się spodziewał znając ją już trochę — zmieniła temat.
— Czy mogę pana nazywać Billy Gregg?
— Billy wystarczy, jeśli mamy używać imion, które nam nadano.
— Ja mam na imię Morna, oczywiście że będziemy używali naszych chrzestnych imion. — Posłała mu migotliwe spojrzenie. — W tej sytuacji… nie ma powodu, żebyśmy się zachowywali tak oficjalnie.
— Chyba, że nie. — Gregg poczuł, że dostaje kolorów; odwrócił się.
— Czy kiedykolwiek w życiu odbierałeś dziecko?
— To nie jest mój zawód.
— Nie przejmuj się tym zbytnio — odparła. — Ja ci powiem, co masz robić.
— Dzięki — burknął Gregg, zastanawiając się, czy mógł się aż tak strasznie pomylić biorąc swojego gościa za damę wysokiego rodu. Było w jej wyglądzie — a teraz, kiedy już pozbyła się strachu, i w zachowaniu — coś królewskiego, ale przy tym wszystkim zdawała się nie wiedzieć, że istnieją sprawy, o których kobieta powinna rozmawiać jedynie z najbliższymi.
Po południu pojechał do miasta, drogą okrężną, ale za to przebiegającą z dala od rancza Portfielda, i dostarczył swoje osiem galonów pulque do baru Whalleya. Upał był okrutny i Gregg spocił się tak, że koszula przylgnęła mu do pleców, ale pozwolił sobie tylko na jedną szklankę piwa i zaraz pojechał zobaczyć się z Ruth Jefferson do sklepu jej kuzyna. Zastał ją samą na zapleczu. Usiłowała właśnie dźwignąć worek z grochem na niską półkę. Była krzepką, przystojną ^kobietą, niewiele po czterdziestce, zachowała prostą sylwetkę i szczupłą talię, choć dziesięć lat wdowieństwa i ciężkiej pracy na chleb wyżłobiło wokół jej ust głębokie bruzdy.
— Dobry, Billy — powiedziała słysząc jego kroki, a dopiero potem przyjrzała mu się uważniej. — O co chodzi, Billy Gregg?
Gregg poczuł, jak mu serce odmawia posłuszeństwa — właśnie tego bał się najgorzej, jeśli chodziło o kobiety.
— Co masz na myśli?
— Mam na myśli, że coś się musiało stać, skoro w taki dzień jak dzisiejszy masz na sobie krawat. I ten dobry kapelusz. I, jeśli się nie mylę, te lepsze buty?
— Poczekaj, to ci pomogę z tym workiem — powiedział podchodząc do niej.
— To za ciężkie jak na te twoje ręce.
— Dam sobie radę. — Gregg oparł się klatką piersiową o worek i ujął go między przedramiona. Wyprostował się, dźwignął worek niezdarnie, ale pewnie, i postawił na półce. — Widzisz? A nie mówiłem?
— Cały jesteś zakurzony — powiedziała surowo i otrzepała mu ubranie chusteczką.
— Nic nie szkodzi. Nie przejmuj się. — Protestował, ale stał posłusznie, pozwalając się otrzepywać, zadowolony, że stanowi przedmiot czyjejś troski. — Potrzebna mi jest twoja pomoc, Ruth — powiedział podjąwszy decyzję.
Skinęła głową.
— Od lat ci to mówię.
— Chodzi o konkretną sprawę i nawet nie mogę ci powiedzieć, co to takiego, dopóki mi nie przysięgniesz, że zachowasz ją w sekrecie.
— Wiedziałam! Wiedziałam, że coś się święci, jak tylko wszedłeś. Gregg uzyskał żądaną obietnicę, a następnie przeszedł do opisu porannych wydarzeń. W miarę jak mówił, bruzdy na twarzy Ruth stawały się coraz wyrażniejsze, a w oczach pojawił się twardy, bezkompromisowy błysk. Był zadowolony, kiedy pod koniec jego opowieści weszły do sklepu dwie kobiety, żeby kupić jakiś materiał. Kiedy Ruth kończyła je obsługiwać, wyraz zaciętosci zniknął z jej twarzy, ale w dalszym ciągu widać było, że jest na niego zła.
— Nie rozumiem cię, Billy — szepnęła. — Wydawało mi się, że dostałeś już wystarczającą nauczkę w czasie tamtego spotkania z ludźmi Portfielda.
— Nic innego nie mogłem zrobić — odrzekł. — Musiałem jej pomóc.
— Właśnie tego się obawiam.
— Co to znaczy?
— Billy Gregg, gdybym się kiedykolwiek dowiedziała, że napytałeś biedy jakiejś dziewczynie z baru, a teraz masz czelność prosić mnie, żebym pomogła przy porodzie…
— Ruth! — Gregg był autentycznie oburzony tym pomysłem.
— To znacznie bardziej prawdopodobna historia niż ta, którą mi przedstawiłeś.
Gregg westchnął i wyjął z kieszeni wąską sztabkę złota.
— Czy dziewczyna z baru by mi płaciła? I to czymś takim?
— No, chyba nie — przyznała Ruth. — Ale to wszystko jest takie… A co to za imię Morna?
— Nie pytaj mnie.
— Ale skąd ona pochodzi?
— Nie pytaj mnie.
— Widzę, że się nawet ogoliłeś. — Przez moment przygladała mu się z niepokojem.-Myślę, że jednak powinnam iść i zobaczyć, jak wygląda kobieta, dla której Billy Gregg zaczyna o siebie dbać. Chcę zobaczyć, co ona ma takiego, czego ja nie mam.
— Dzięki ci, Ruth, zrobiło mi się od razu lżej na duszy. — Gregg rozejrzał się po przestronnym, mrocznym pomieszczeniu z półkami zawalonymi towarem i belkami sufitowymi obwieszonymi dobrem wszelakiego rodzaju. — Co powinienem wziąć?
— Przygotuję tobołek z potrzebnymi rzeczami i zjawię się przed kolacją. Pożyczę od Sama dwukółkę.
— Cudownie. — Gregg uśmiechnął się z wdzięcznością. — Pamiętaj, żebyś jechała tą zachodnią drogą.
— Wynoś się stąd i nie przeszkadzaj mi w pracy — warknęła Ruth. — Mam w nosie włóczęgów Portfielda.
— Dobra. Do zobaczenia. — Gregg właśnie zbierał się do odejścia, kiedy jego wzrok przyciągnęło kilka sztuk materiału leżących na ladzie. Wziął do ręki kawałek jedwabistej tkaniny i zmarszczył się. — Ruth, czy słyszałaś kiedy o takim materiale, który na dworze jest srebrny, a w pomieszczeniu niebieski?
— Nie, nigdy nie słyszałam.
— Tak myślałem. — Gregg podszedł do drzwi, zawahał się, a następnie wyszedł w upał i migotliwą jasność głównej ulicy Copper Cross. Wsiadł do bryczki, szarpnął za lejce i wolno podjechał do koryta z wodą znajdującego się w małej uliczce przy stajniach przedsiębiorstwa wynajmu koni. Poił tam już konia młody kowboj z jasnym sumiastym wąsem. Gregg rozpoznał w nim Cala Masha-ma, stosunkowo przyzwoitego jak na człowieka Josha Portfielda, i skinął mu głową na powitanie.
— Billy. — Masham skinął w odpowiedzi i wyjął fajkę z ust. — Słyszałem o twoim spotkaniu z Wolfem Caleyem dziś przed południem.