— Pewnie, że nie.
— To po co ta gadka o samobójstwie?
— Ja już nie żyję, chłopie. Rak. Tylko kwestia czasu.
— Więc chciałeś zyskać sławę przed śmiercią? O to chodzi? Wiłliamson posłał mu krzywy uśmiech.
— Mam żonę i dzieci. Muszę im zapewnić byt. To był mój plan emerytalny.
Na twarzy Dana pojawił się wyraz zrozumienia.
— Emerytalny? Naprawdę? Opowiedz coś więcej.
— A po co, do cholery?
Dan uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Bo jestem chciwym jankeskim kapitalistą i dam ci dwa razy tyle, ile ci obiecali.
USS HARRYS. TRUMAN
Potężny lotniskowiec pruł fale Morza Śródziemnego, a jego kapitan i oficer operacyjny tkwili pochyleni nad wyświetlaczem stołowym wraz z dowódcą oddziału szturmowego okrętu; na ich twarze padała poświata z elektronicznego ekranu. Na ekranie widać było obraz satelitarny, przedstawiający willę na szczycie wzgórza w pobliżu Marsylii. Dowódca miał na sobie zielony kombinezon, a dwaj pozostali oficerowie — brązowe mundury tropikalne.
— To supertajna operacja — mówił kapitan. — Na zlecenie samego Ministerstwa Obrony. Tylko my trzej o niej wiemy.
— A mój strzelec pokładowy? — spytał dowódca oddziału.
— Twój strzelec pokładowy siedzi na tylnym siedzeniu i robi, co do niego należy — odparł stanowczo oficer operacyjny. — Nie musi wiedzieć, gdzie leci pocisk.
— Jak dla niego, to będzie to po prostu test broni. Nic więcej — rzekł kapitan. — Nie możesz wlecieć trzydzieści kilometrów w obszar powietrzny Francji.
— Tak jest. Będę leciał tuż nad falami, żeby nas radary nie złapały.
— Masz pół godziny na dostanie się do punktu odpalenia — rzekł oficer operacyjny. — Obowiązuje cisza radiowa, ale masz pozostawać na nasłuchu na wypadek odwołania rozkazu.
— Nawigacja satelitarna przez cały czas? — spytał dowódca.
— Tak. Żadnego kontaktu ze statkiem po starcie — rzekł oficer operacyjny.
— A pocisk po wystrzeleniu będzie naprowadzany z satelity?
— Tak będzie lepiej.
Trzej mężczyźni wyprostowali się. Dowódca oddziału uśmiechnął się radośnie.
— Matko Boska, żabojady dostaną szału. Kapitana to nie rozśmieszyło.
— Jeśli zrobimy wszystko, jak trzeba, Francuzi będą myśleć, że grupa terrorystów została zaatakowana przez konkurencję. A przynajmniej taką opowiastkę zaserwują im nasi spece.
— Mam nadzieję, że się uda — rzekł dowódca.
— Róbcie, co do was należy — powiedział oficer operacyjny.
— Niech politycy w Waszyngtonie zajmą się resztą.
— Tak jest — dowódca oddziału zasalutował zgrabnie, po czym odwrócił się i ruszył do samolotu, który z zapalonym silnikiem czekał na niego na stanowisku katapultowania.
Al-Baszyr nalał szampana do dwóch wąskich kieliszków. Aprił usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi sypialni.
Z rozdrażnioną miną al-Baszyr wrzucił butelkę z szampanem do wiaderka i podszedł do drzwi. Uchylił je na parę centymetrów; April dostrzegła na korytarzu łysego mężczyznę o okrągłej twarzy. Wyglądał na zaniepokojonego. Dwaj mężczyźni zaczęli szybko rozmawiać — najwyraźniej po arabsku.
Al-Baszyr zamknął drzwi i wrócił do April z pociemniałą twarzą.
— Wygląda na to, że wasz prezydent uszedł z życiem — rzekł, krzywiąc się. — Ale zginęło ponad tysiąc Amerykanów, a satelita został wyłączony.
— Wy to zrobiliście? — spytała April, nadal siedząc na łóżku. Czuła, że brak jej tchu i robi jej się słabo.
— Tak — odparł al-Baszyr i uśmiechnął się. — Z małą pomocą naszych przyjaciół, jak śpiewali wasi Beatlesi.
— ADan?
— Randolph? Oczywiście, zostanie obwiniony o spowodowanie katastrofy. Jego satelita energetyczny zostanie przeklęty na wieki. I nikt nie będzie wiedział, że to nasza robota.
— Wasza robota? Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Tak, moja. A ty nie wracasz do Stanów. Lecisz ze mną do Tunisu.
— Ale ja nie chcę…
— To, czego chcesz, jest bez znaczenia. Obiecałem sobie małą nagrodę po zakończeniu akcji z satelitą i właśnie ty nią jesteś.
Podał jej kieliszek z szampanem.
Aprił przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Uśmiecha się, pomyślała. Właśnie zabił tysiące ludzi i uśmiecha się. Zrujnował Dana, skompromitował ideę satelity energetycznego i z tego powodu tak się cieszy.
Wstała, zaskoczona, że może ustać na nogach i nie trząść się. Bez słowa podeszła do al-Baszyra i wzięła od niego kieliszek.
— Spodoba ci się w moim domu w Tunisie. Jeśli tylko będziesz grzeczna, będziesz miała wszystkie luksusy.
— Wszystkie luksusy z wyjątkiem wolności — mruknęła April.
Cmoknął z dezaprobatą.
— Wy, Amerykanie, zawsze tyle gadacie o wolności.
— Zgadza się.
— Ciesz się życiem, śliczna. Przy mnie będzie ci o wiele lepiej niż w tym nieszczęsnym Teksasie.
April sączyła szampana i zastanawiała się intensywnie. Jestem nagrodą za zniszczenie Dana. Jestem jego zdobyczą. Schwytał mnie i będę musiała zrobić, co mi każe.
Al-Baszyr odstawił kieliszek na pokryty adamaszkiem wózek i zaczął odkrywać naczynia.
— O, widzisz? Stek na kolację, zupełnie jak w Teksasie. Jak u mamy.
Wahadłowiec zadygotał, gdy Adair wykonał pierwszy ze skrętów na dużej wysokości, których zadaniem było wytracić prędkość przed lądowaniem. Przynajmniej mamy za sobą najgorszą część wejścia w atmosferę, pomyślał Dan. Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, przypięci do foteli, a rozgrzany wahadłowiec pędził przez atmosferę, zostawiając za sobą piękną smugę, jak meteor.
Dan włożył znów hełm, by móc połączyć się przez radio z Matagordą. Williamson siedział przy nim z nieco mniej odpychającą miną; Dan obiecał mu najlepszą opiekę lekarską w Stanach i oszałamiającą polisę ubezpieczeniową dla rodziny, w zamian za wyznanie wszystkiego FBI.
Głos Van Buren brzmiał, jakby była bliska łez.
— Dan, zginęły tysiące ludzi. Usmażyli się żywcem. Cały czas mówią o tym w telewizji.
— A senator Thornton?
— Nie wiem. Nie wspominali o niej. Prezydentowi nic się nie stało.
— Możesz do niej zadzwonić?
— Rozmawiałam z nią, kiedy to wszystko się zaczęło — odparła Van Buren — a potem łączność zanikła.
Po dwakroć do piekła i z powrotem, zżymał się Dan. Z Jane musi być wszystko w porządku. Skoro prezydentowi nic nie jest, z życiem uszły też wszystkie VIP-y, które stały przy nim. Nic jej nie jest. Nie zabili jej. Wszystko gra.
Tak bardzo chciałby mieć pewność.
MARSYLIA
— Francuzi nazywają to antrykotem — wyjaśnił al-Baszyr, odsuwając krzesło dla April. — O wiele lepsze niż te wasze teksańskie steki.
April usiadła przy stoliku na kółkach i spojrzała na postawione przed nią jedzenie. Stek z jakimś sosem. Jarzyny. Na oddzielnym, małym talerzyku sałatka. Sztućce wyglądały na srebrne. Podniosła widelec. Tak, był ciężki.
— Pewnie umierasz z głodu — al-Baszyr usiadł po drugiej stronie stolika. — Łap się, jak to wy, Amerykanie, mówicie.
April przeżuła trochę sałatki, odkroiła kawałek mięsa i spróbowała go zjeść. Nie miała w ogóle ochoty na jedzenie.
Al-Baszyr odłożył sztućce i spojrzał na nią przez stół.
— Rozumiem — rzekł cicho. — Wszystko wydaje ci się dziwne, a nawet trochę przerażające.