April milczała. Nie mogła znieść jego widoku. Patrzyła na leżące przed nią nakrycie. Al-Baszyr wstał, obszedł wózek dookoła i chwycił ją za ramię.
— Musisz stawić czoła faktom, April. Twoje życie w Ameryce już się skończyło. Twoje życie jest tutaj, przy mnie.
— Chcę wrócić do domu.
— Zapomnij o Ameryce. Zapomnij o Danie Randolphie. Jego firma zostanie zniszczona i on razem z nią.
Odwróciła twarz od niego.
Zacisnął mocniej dłoń i zmusił ją, by wstała.
— Chodź do łóżka, April. Spodoba ci się, obiecuję. Jednym szybkim ruchem chwyciła nóż do steków leżący obok nakrycia i wbiła go w miękki brzuch al-Baszyra. Stęknął i otworzył szeroko oczy.
— A to ci się podoba, cwaniaku? — prychnęła April. Al-Baszyr próbował coś powiedzieć, ale kolana ugięły się pod nim i upadł na dywan, ze srebrnym nożem wbitym w brzuch aż po rękojeść. Krew płynęła obficie. Poruszał ustami, ale wydobywał się z nich tylko zduszony pisk.
Zabij ą mnie, pomyślała April. Spiorą mnie i zgwałcą, a potem zabiją. Ale przynajmniej go dorwałam. Spojrzała w dół na al-Baszyra. Rozpaczliwie przebierał rękami, próbując chwycić rękojeść noża.
— Zniszczyłeś Dana? To ja zniszczyłam ciebie. Jakie to uczucie?
Pochylając się nad zgiętym, gapiącym się na nią al-Ba-szyrem, April wyszarpnęła nóż. Wrzasnął, a z rany trysnęła krew.
April chwyciła mocno zakrwawiony nóż i postanowiła czekać na powrót Azjatki. Poderżnę dziwce gardło, pomyślała. Zabiję, ilu dam radę.
Ale nic się nie działo. Nikt nie zastukał do drzwi. Nikt nie próbował wejść. Al-Baszyr jęczał i oddychał coraz płycej, ale oczy miał zamknięte. Na dywanie wokół jego ciała rosła kałuża krwi.
Usłyszała trzaśniecie drzwi od samochodu. Podeszła do drzwi balkonowych i zobaczyła, jak kilku mężczyzn ładuje jakiś sprzęt elektroniczny do furgonetki. Jeden z nich spojrzał w górę i coś pokazywał. April przez sekundę myślała, że wskazuje na nią, aż usłyszała ryk przypominający huk silnika rakiety i cały świat eksplodował w morzu płomieni.
Na pokładzie Trumana kapitan wpatrywał się w zdjęcie z satelity. Z willi na wzgórzu nie zostało nic poza paroma zwęglonymi kamieniami. Nawet samochody i furgonetki zmieniły się w poskręcaną stertę złomu.
Stalowy właz stanął otworem; oficer operacyjny wszedł i zasalutował. Kapitan porzucił oglądanie zdjęcia i oddał honory.
— Scotty wraca. Prześliczny strzał. Kapitan skinął głową.
— Przekażcie mu ode mnie, że zrobił dobrą robotę. A potem nie ważcie się o tym rozmawiać. Nigdy. Z nikim.
— Takjest, sir.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Minął tydzień. Popołudnie było słoneczne i spokojne. Na renie Astro było cicho. Większość pracowników była w doraa i cieszyła się weekendowym odpoczynkiem. Grupa dyżurny pracowała przy stanowisku startowym, gdzie łączono właśi wahadłowiec z nową rakietą nośną, by był gotowy do następne lotu na satelitę, gdyby zaszła taka potrzeba.
Nacho Chavez, ponury, siedział obok biurka Dana. Obi niego Kelly Eamons, która wyglądała na bliską łez.
— To wszystko moja wina — zwróciła się do Dana. — N mawiałam ją, żeby z nim pojechała.
— Przecież ostrzegałaś ją, że to niebezpieczne — rzekł Ch vez. — Kazałaś’jej wszczepić implant.
— Rzeczywiście, na wiele się to zdało.
Dan z trudem mógł uwierzyć w to, co mu powiedzieli.
— April nie żyje? Zginęła podczas bombardowania willi.
— Razem z al-Baszyrem i kilkunastoma innymi osobami. — I al-Baszyr stał za tym wszystkim?
— Tak. Katastrofa wahadłowca, zamordowanie doktor Tenny’ego i tego technika, Larsena.
— I użycie mojego satelity w nieudanym zamachu n prezydenta.
Chavez skinął głową i dodał:
— Żadna z tych informacji nie może wyjść poza ten pokój panie Randolph. Wierzymy w pańską dyskrecję.
— Pomyśleliśmy, że chciałby pan wiedzieć, co się stał‹ z April.
Dan był jak ogłuszony. April wpakowała się w tę histo rię spod znaku płaszcza i szpady, powtarzał sobie. I nie żyje Zginęła. Nie mógł w to uwierzyć. Cały czas miał wrażenie, ż( zaraz stanie w drzwiach. Ale nie żyje. Zabili ją.
— Dlaczego, na wszystkie nieba, wpakowała się aż tał głęboko w tę aferę?
— Dla pana — odparła Eamons. — Zrobiła to dla pana. Chybi była w panu zakochana.
Dan jęknął, jakby ktoś przywalił mu w brzuch. Otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Oddech uwiązł mu w krtani.
— Była cudowną kobietą — mówiła dalej Eamons. — Nawet pan nie wie, jak cudowną.
Dan opuścił głowę na piersi.
— Jezu — mruknął. — Słodki Jezu.
— Ten cały Williamson śpiewa aż miło — rzekł Chavez, próbując zacząć jakiś bardziej optymistyczny temat. — Jest bardzo chętny do współpracy.
Co z tego, chciał powiedzieć Dan. Zamiast tego spytał jednak:
— A Francuzi? Chyba nie są zachwyceni zbombardowaniem budynku na ich terytorium?
Chavez zrobił minę niewiniątka.
— Ktoś im coś zbombardował? Terroryści powysadzali się nawzajem w powietrze.
— I Francuzi na to pójdą?
— Pozwoliliśmy im brać udział w przesłuchaniach Williamsona. Pewnie też zaproponujemy im inne ustępstwa.
Dan potrząsnął lekko głową.
— Moglibyśmy sprzedawać im elektryczność po niskich cenach.
— Satelita znowu działa?
— Tak, od wczoraj. Dostarcza do White Sands dziesięć gigawatów, dzień i noc. Dostałem oferty zakupu energii z sześciu różnych elektrowni w Stanach i jedną z Kanady.
Pogawędzili jeszcze przez chwilę, nie wymieniając imienia April, po czym Chavez wstał, a Eamons zerwała się z miejsca razem z nim.
— Musimy wracać do Houston — oznajmił Chavez.
— Zawiozę państwa samolotem. Agent FBI pokręcił głową.
— Pojedziemy. Oficjalnie nas tu nie było. Jesteśmy po godzinach.
— Bardzo mi przykro z powodu April — rzekła Eamon; drżącym głosem.
— Tak — odparł Dan, czując, jak głos mu się łamie. — Mnie też.
I poczuli, że nie ma już nic więcej do dodania. Dan wymienił z nimi uścisk dłoni i odprowadził ich do pomostu. Poterr patrzył, jak schodzą po metalowych schodach; ich kroki odbijały się echem w pustym hangarze. Wyszli na zewnątrz, gdzk Chavez zaparkował na prawie pustym parkingu.
Chavez odjechał, a w hangarze zrobiło się nagle bardzc cicho. Długo tak nie będzie, pomyślał Dan. Za parę tygodn zaczniemy budować dwa nowe wahadłowce. I zaczniemj projektować kolejnego satelitę.
Wrócił do biura i włączył komputer, by przejrzeć zaplanowane spotkania na kolejny tydzień.
— Zeznanie przed komisją Senatu do spraw nauki — odczyta] z ekranu. — Ciekawe, czy Jane tam będzie?
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBIA
— Więc chce pan powiedzieć podkomisji, że pański satelita energetyczny nie jest niebezpieczny? — spytał ostrym tonem senator Quill.
Usadowiony za pokrytym zielonym suknem stole dla świadków, Dan odparł cierpko:
— Tak jest, panie senatorze. Satelita energetyczny, jeśli tylko prawidłowo się go używa, nie jest bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek elektrownia.
— Ale terroryści zrobili z niego generator promieni śmierci! — warknął ze złością siwy senator, siedzący w odległości paru miejsc od Quilla. — Zginęło prawie tysiąc osób!