Dan spodziewał się takiej reakcji.
— Panie senatorze — odparł cierpliwie. — Co zrobiłby pan, żeby uniemożliwić terrorystom wysadzenie w powietrze elektrowni atomowej?
Senator zmarszczył białe brwi.
— No, mamy ochronę i inne takie.
— Dokładnie tak — odparł Dan. — Taką elektrownię należy zabezpieczyć. I to samo zamierzamy zrobić z satelitami energetycznymi. Zabezpieczać je. Pilnować ich. To bardzo cenne urządzenia, a fakt, że są w kosmosie, nie na Ziemi, nie oznacza, że nie muszą czy nie mogą być chronione.
— Jak chronione? — spytał Quill, który najwyraźniej chciał odzyskać kontrolę nad przesłuchaniem.
Dan rozpoczął swój starannie przygotowany wykład na temat zabezpieczeń na wypadek uszkodzenia, wbudowanych w system sterowania, oraz załóg dyżurujących przy wahadłowcach, w razie zagrożenia gotowych do natychmiastowego lotu na satelitę. Mówiąc, cały czas jednak zastanawiał się, gdzie jest Jane i dlaczego nie przyszła na przesłuchanie.
Pod koniec dnia Dan czuł się niemal wyczerpany i chciał już wracać do Teksasu. Przesłuchanie przed komisją senacką poszło gładko. Quill poruszył nawet kwestię zaproponowania Ministerstwu Obrony, by siły powietrzne przejęły ochronę amerykańskiego majątku na orbicie.
Dan zjadł kolację ze swoimi nowymi pracownikami od PR-u, którzy mieli zostać w Waszyngtonie; pogratulowali mu wystąpienia przed podkomisją. Potem pojechał wynajętą limuzyną do międzynarodowego portu lotniczego imienia Reagana. Samolot firmowy Astro stał poza ogólnodostępnym terminalem. Wysiadając z limuzyny, Dan dostrzegł wilgotną, chłodną mgłę unoszącą się znad Potomacu. Usłyszał grzmot startującego odrzutowca regularnych linii. Mgła nas nie zatrzyma, pomyślał z ulgą. Będę w domu przed północą.
I nagle serce mu zamarło: zobaczył Jane idącą ku niemu od strony terminalu. Miała na sobie doskonale dopasowany kostium — skromny, ale podkreślający piękną figurę, jasny, choć w mglistej, przytłumionej poświacie wieczora trudno było określić jego kolor.
— Odjeżdżasz bez pożegnania? — spytała, próbując się uśmiechnąć.
— Miałem nadzieję, że spotkamy się podczas mojego pobytu w Waszyngtonie — rzekł — ale doszedłem do wniosku, że to się nie uda.
— Wracasz do Teksasu.
— A ty kroczysz prosto do Białego Domu.
Zawahała się na ułamek sekundy, po czym podeszła do niego, tak blisko, że poczuł delikatną woń jej perfum, ciepło jej ciała.
— Dan — szepnęła — może powinnam polecieć z tobą dc Teksasu.
Otworzył usta ze zdumienia.
— Mogłabym to wszystko rzucić.
— Zostawić Scanwella? Opuścić Waszyngton?
Nie odpowiedziała. Zobaczył, jak łzy napływają jej d oczu.
— Nie możesz tego zrobić, Jane — usłyszał własny gło — Rano nienawidziłabyś samej siebie.
— Bądź poważny…
— Jestem poważny. A prędzej czy później znienawidź łabyś mnie. Jeśli Scanwell nie wygra wyborów, będzie zrozpaczona.
— A co z nami?
Milczał przez długą, bolesną chwilę.
— To się nie uda, Jane. Tyle nas dzieli.
— Twój satelita.
— Twoja kariera. Scanwell. Biały Dom.
— Mój Boże, Dan. Jak ja żałuję, że to tak wszystko v gląda.
— Ale tak jest.
Oparła głowę na jego ramieniu, a on objął ją w talii. E rozmyślał gorączkowo, próbując znaleźć jakiś sposób, zas nawiając się, co by było, gdyby…
Uniósł jej brodę i spojrzał w jej mgliste, zielone oczy.
— Kocham cię, Jane. I zawsze będę cię kochał.
— Kocham cię, Dan.
Pocałowała go delikatnie w usta. Puścił ją. Stali twarzą w twarz, prawie się dotykając, milczący, zrozpaczeni.
— No cóż — rzekł. — Powodzenia. Kiedy wygrasz wybory, zaproś mnie do Białego Domu.
— Do sypialni Lincolna — odparła, próbując się uśmiechnąć.
Dan zrozumiał, że nie potrafi odnaleźć w sobie słów. Minął ją i ruszył w stronę czekającego nań samolotu. I była to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobił w życiu.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Minęło kilka tygodni. Dan siedział samotnie przy swoim biurku w wieczornym półmroku i oglądał przemówienie ak-ceptacyjne Morgana Scanwella podczas konwencji.
— …a Stany Zjednoczone zyskają nie tylko niezależność w sferze źródeł energii, ale staną się dostawcą energii dla całego świata, energii, która pozwoli poprawić standard życia najbiedniejszych: czystej, odnawialnej energii, dzięki której zbudujemy nowe fabryki i nowe miasta…
Zadzwonił telefon.
— Szefie, pan Yamagata na linii.
Dan skrzywił się na dźwięk syntetycznego głosu, ale uświadomił sobie, że w Tokio musi być pora obiadowa. Na przekór sobie uśmiechnął się złośliwie na myśl, że Saito odkłada posiłek, żeby z nim porozmawiać. Wyłączył dźwięk telewizora i zmniejszył okno z obrazem z konwencji do małego prostokąta w dole obrazu.
Na ekranie pojawiła się okrągła, uśmiechnięta twarz Saito Yamagaty.
— Danielu, mój przyjacielu, gratulacje. Macie prezydenta, który bardzo ci się przyda.
— Jeszcze nie został wybrany — odparł Dan.
— Ale będzie. Moi eksperci zaklinają się, że wygra z urzędującym prezydentem z niezłym marginesem bezpieczeństwa.
— Miejmy nadzieję.
— Chyba powinniśmy omówić kwestię partnerstwa gicznego między naszymi firmami — rzeki Yamagata.
Dan poczuł, jak brwi unoszą mu się w górę.
— Scanwell trąbi na prawo i lewo o niezależnych źn energii, Sai. Woli, żebyśmy działali samodzielnie.
Uśmiech Yamagaty nie zbladł ani odrobinę.
— To, co teraz mówi, żeby wygrać wybory, to jedn( co zrobi, kiedy już znajdzie się w Białym Domu, to mo, dwie różne rzeczy.
— Co masz na myśli?
— Japoński ambasador i jego dorady techniczni w omawiają problem współpracy między Japonią a St Zjednoczonymi, dotyczącej budowy satelitów energetyc: Przecież globalny rynek energii jest wystarczająco du obu naszych krajów.
Dan skinął głową i zastanowił się. Sai nie jest głupi.
— Rozumiem — rzekł do Yamagaty. — Jeśli Scanwell d się z Japonią, podetniemy nogi OPEC-owi i facetom, i finansują terrorystów.
Yamagata uprzejmie wzruszył ramionami.
— To może też pomóc Scanwellowi pozbyć się nac ze strony Garrisona i przemysłu naftowego.
— Wiesz, że Garrison obciął przeznaczone dla nas poi Tricontinental, gdy tylko satelita zaczął pracować.
— Jakoś mnie to nie dziwi. Garrison nie ma powodu, pomagać nowym technologiom energetycznym, które k‹ rują z ropą.
— Być może.
— Nie przejmuj się nim, Dan. Przeszłość przed nami r się naprawdę różowo.
— Przed nami?
— Przed Astro i Yamagata. Sojusz z pożytkiem dh krajów i obu firm.
Dan dostrzegł w rogu ekranu, że Scanwell skończył mawiać. Jane podeszła do niego, a on otoczył ją ramier Mąż i żona.
Stało się, pomyślał. Cały świat o tym wie. To koniec. Nigdy nie będzie należeć do mnie. Miałeś swoją szansę i odrzuciłeś ją. Szlachetny idiota, do licha, to właśnie ja. Przeklęty dureń.
— Niedługo będziesz bardzo bogatym człowiekiem, Danielu — mówił Yamagata. — Naprawdę bogatym.
— Ach — odparł kwaśno Dan. — Pewnie tak.
I pomyślał o nich wszystkich: o Hannah, Joem Tennym, Pete Larsenie, April. Czy cena, jaką zapłaciliśmy, nie była za wysoka? Terroryści zabili prawie tysiąc osób. Czy coś jest warte życia, które stracili?