— To musiał być przedni silnik sterujący. Wypalił w niewłaściwym momencie i wahadłowiec poleciał dziobem w dół.
— Jesteś pewien?
— Do diabła, nie! Ale to musi być to. Nic innego nie ma sensu. Telemetria pokazuje, że wszystko było w porządku, prawie książkowo, dopóki ten cholerny nos nie poleciał w dół. W tym momencie, przy wchodzeniu w atmosferę, to było najgorsze, co mogło się zdarzyć. Absolutnie najgorsze.
— I telemetria pokazuje, że silnik odpalił?
— Pieprzona telemetria nie pokazuje nic! — warknął Tenny. machając ze złością rękami. — W tym punkcie wszystko bierze w łeb. Robi się sieczka. Niewarta splunięcia.
Randolph odchylił się w fotelu. Widział już Tenny’ego w różnych nastrojach, ale inżynier nigdy nie zachowywał się tak szorstko.
— Musimy znaleźć ten silnik we wraku — rzekł Tenny, jii spokojniej. — Jak dotąd nie znaleźliśmy części dziobowej.
— Dlaczego więc sądzisz…
— To musiało być to! W jednym pieprzonym, niewłaciwym ułamku sekundy, prawo Murphy’ego! Gdyby ten holerny silnik odpalił parę sekund wcześniej albo nawet później, Hannah udałoby się wyrównać, udałoby się odzyskać sterowność. Ale musiał odpalić właśnie wtedy, w jednej pieprzonej mikrosekundzie. I popchnąć ptaszka w lot nurkowy, z którego nie dało się go wyciągnąć. Przeciążenie termiczne, przeciążenie aerodynamiczne, cała pieprzona konstrukcja się rozpadła.
— A telemetria przestała działać?
— Tak, wszystko się posypało, jakby ktoś ją zakłócał.
— Zakłócał? Chcesz powiedzieć, że ktoś zakłócał tę częstotliwość?
— Na to wygląda — Tenny znów złożył podbródek na owłosionych ramionach.
— Celowo zakłócał? Tenny uniósł brwi.
— Celowo?
Randolph pokiwał głową.
— Jezu Chryste — mruknął Tenny. — Sądzisz, że ktoś mógł to zrobić celowo?
— A jak myślisz? Inżynier wyprostował się.
— Jeśli ktoś to zrobił specjalnie…
— Sabotaż — przerwał mu Randolph. — Morderstwo.
— Ktoś’, kto to zrobił, musiał znać nasze kody telemetryczne.
— Czy to jest możliwe?
— Silnikiem steruje komputer. Musiałby znać kod do komputera, zastąpić go swoim i wysłać polecenie odpalenia silnika, dokładnie w tym właśnie momencie.
— Może to nie było zakłócanie — podsunął Randolph. — Może to było nowe polecenie, wysłane z jakiegoś zewnętrznego źródła, na tyle silne, że skasowało istniejący program.
Tenny miał minę, jakby nagle odkrył chodzące po swoim ciele mrówki.
— Musieliby znać cały program komputerowy, wszystkie kody, sekwencje czasowe… wszystko.
— To znaczy, że to ktoś wewnątrz. Ktoś stąd.
Tenny potrząsnął głową tak mocno, że o mało nie skręci! sobie karku.
— W życiu. To niemożliwe. Znam tu wszystkich. Pracujemy z tymi ludźmi od lat, Dan. Nikt z nich nie zrobiłby nic takiego, nie zabiłby Hannah! To niemożliwe!
Randolph poczuł, jak wzbiera w nim fala gniewu. Ktoś stąd, ktoś, z kim pracuję od lat, celowo spowodował katastrofę wahadłowca. Z rozmysłem zabił Hannah. Jakiś skurwiel, któremu zaufałem.
— Nie musiałby wiedzieć, że spowoduje katastrofę. Może sprzedał informację za parę dolców, żeby sobie dorobić.
— Szpiegostwo przemysłowe — mruknął Tenny. Próbując mówić cicho i spokojnie, Dan spytał:
— Masz jakieś lepsze wytłumaczenie?
Tenny przełożył nogę przez krzesło, na którym siedział, i wstał.
— Jak będę miał, dam ci znać.
Ruszył do drzwi. Dan dostrzegł, że zaciska dłonie w pięści.
— Joe.
Tenny odwrócił się i spojrzał na Randolpha.
— Nie mów o tym nikomu. Jeśli mamy wśród nas kreta, nie chcę, żeby zauważył, że coś podejrzewamy.
— Tak. Oczywiście.
— Nikomu. Nawet Lynn. A zwłaszcza Passeau. Tylko ty i ja.
— To opóźni prace, bo będę musiał wszystko sprawdzać sam.
— Nikomu.
Tenny pokiwał głową.
— Rozumiem.
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBIA
W sali jadalnej Senatu było bardzo cicho; późnym popołudniem zajętych było zaledwie parę stolików. Z kuchni unosił się i ornat świeżo zaparzonej kawy, a senator Quill dłubał widelcem w sałatce owocowej, czekając, aż pojawi się Jane Thornton.
Robert Quill był niezmiernie bogatym człowiekiem. Jak większość kolegów-senatorów, urodził się w bogatej rodzinie: jego przodkowie zrobili majątek na kolejach i hutach stali, a potem wysyłali synów do Wharton School of Business, gdzie mieli się uczyć pomnażać rodzinne pieniądze. Inwestowali w aluminium i lotnictwo, potem w tytan i elektronikę. W każdym pokoleniu rodzina mogła poszczycić się jakimś senatorem; ochrona fortuny była równie ważna jak jej pomnażanie.
Bob Quill był znany jako senator liberałów. Walczył o wolność jednostki i równe prawa, przynajmniej dopóki nie zagrażały jego rodzinnym interesom. Na jego korzyść należy zaliczyć fakt, że namawiał korporacyjnych kierowników i dyrektorów (także własne rodzeństwo) do lepszego traktowania mniejszości, również amerykańskich Indian.
Jego największym problemem politycznym były złoża węgla w Montanie, w regionie Wielkich Równin. Przez całe lata Qu-ill z zapałem próbował przekonać swoich kolegów-senatorów, a także jednego lub dwóch prezydentów, że te złoża to nietknięta rezerwa energii, wielka jak złoża ropy na Bliskim Wschodzie. Ale nikt nie chciał węgla z Montany. Ekolodzy przypominali, że to węgiel o bardzo wysokiej zawartości siarki, co czyniło go ekologicznym koszmarem. Budowa kopalń spowodowałaby dewastację pól i pastwisk; spalanie węgla zwiększyłoby zanieczyszczenie atmosfery. Lobby naftowe nie chciało konkurencji w postaci węgla z Montany. A przemysł samochodowy, choć wiedział, że węgiel można przetworzyć na paliwo płynne i wykorzystać w transporcie, przypominał, że koszty były tak wysokie, że byłoby to możliwe wyłącznie w sytuacji awaryjnej i przy dostępie do nieograniczonych funduszy federalnych.
Quill rozmyślał o tym, gdy do jego stolika podeszła Jane Thornton.
— Przepraszam za spóźnienie, Bob — rzekła cicho. Ludzie zwykle mówili cicho, kiedy w jadalni było pusto. — Przewodniczący podkomisji wypuścił nas dopiero pięć minut temu.
Quill wstał i odsunął jej krzesło. Był niski, smukły, drobnei budowy ciała, prawie jak tancerz. Choć pochodził z zachodu ubierał się jak filadelfijski bankowiec, w szary, trzyczęściow; garnitur. Miał starannie przystrzyżony wąsik i lekko szpakowate włosy, a reporterzy prawie zawsze pisali o nim jako o „eleganckim panu”.
Kelner podszedł z kartą, ale Jane odprawiła go ruchem ręki.
— Już jadłam w biurze — wyjaśniła Quillowi. Uśmiechnął się do niej. Senator Thornton była jego protegowaną od chwili, gdy pojawiła się na kapitolińskim wzgórzu. Toczyli bitwy przeciwko radykałom zarówn z prawej, jak i lewej strony, a wygrywali tyle razy, że nikt się tego nie spodziewał. Krążące tu i ówdzie plotki, że vi kochankami, mile łechtały ego Quilla, choć nie było w nich słowa prawdy.
— Mam tylko parę minut, Jane — rzekł przepraszającym to nem. — Mam przemówienie. C-SPAN będzie je pokazywać.
Jane rozumiała. Przemawianie późnym popołudniem, w prawie pustej sali, było dość powszechne. Wyborcy wracali de domów i oglądali swojego senatora w C-SPAN, przemawia],] cego o jakimś ważnym dla nich problemie.
— Energia? — spytała. Potrząsnął głową.
— Wsparcie dla cen w rolnictwie.
— Och. Powodzenia.