Quill odsunął niedojedzoną sałatkę owocową.
— Co masz mi do powiedzenia?
— Chcę cię o coś zapytać, Bob. Przechylił głowę lekko na bok.
— Pytaj.
— Chcę, żebyś poparł Morgana Scanwella. Uśmiechnął się.
— Tak przypuszczałem.
— On może wygrać, Bob — rzekła otwarcie. — Przy właściwym wsparciu może zdobyć nominację.
Quill spojrzał na zegarek. Wiedząc, że Jane może zaufać, spyta):
— Mamy mało czasu. A co Scanwell może dla mnie zrobić?
— Chce, żeby niezależne źródła energii stały się głównym elementem jego programu wyborczego.
— Węgiel z zachodu?
— I wysoko zaawansowane technicznie systemy, które pozwolą go wykorzystać bez szkodzenia środowisku.
Quill milczał przez parę sekund.
— Muszę z nim porozmawiać. Spotkać się z nim. Pogadać, co ma do zaproponowania.
— Możesz mu zaufać, Bob.
— Muszę się jeszcze z nim dogadać.
— Jasne. Powiem jego ludziom, żeby skontaktowali się l twoimi.
— Tylko dyskretnie — dodał Quill. — Nie chcę, żeby cokolwiek wyciekło, zanim będę mógł coś ogłosić publicznie.
— Absolutna dyskrecja — odparła Jane z uśmiechem.
— Bardziej niż absolutna — rzekł Quill, całkowicie poważny.
Kilka godzin po zachodzie słońca senator Thornton nadal siedziała w swoim gabinecie, rozmawiając z doradczynią gubernatora Scanwella w Austin. Na ekranie doradczyni wyglądała prawie na nastolatkę, młoda, pełna zapału i energii. Miała szeroki uśmiech teksańskiej pomponiarki i złote włosy. Jane pomyślała, że to nawet może być naturalny blond.
Drzwi gabinetu stanęły otworem i wkroczył Denny O’Brien, który jak zwykle wyglądał, jakby całą drogę z Bethes-dy przeszedł pieszo. Jane powstrzymała grymas i przypomniała sobie, że Denny to bardzo inteligentny doradca i jego wygląd nie ma znaczenia.
— Znakomicie — rzekła do doradczyni na ekranie. — W takim razie skontaktujecie się z biurem senatora Quilla.
— Tak, pani senator. Zaraz dzwonię — zapewniła doradczyni.
— Dobrze. Dziękuję — Jane zakończyła połączenie i zwróciła się do O’Briena, który grzebał w lodówce wbudowanej w ścianę przy biblioteczce.
— Nie masz jakiegoś domu, żebyś do niego chadzał wieczorami? — zwróciła się do niego dowcipnie.
— Nie. Sypiam na ulicach. Dzięki temu mam lepszy kontakt z prawdziwymi ludźmi — O’Brien wyjął butelkę gazowanej wody i podszedł do biurka, zmagając się z kapslem.
— Wyglądasz, jakbyś rzeczywiście sypiał na ulicach — mruknęła, gdy usiadł na krześle naprzeciwko jej biurka.
— A jeśli już mówimy o spaniu — rzekł, gdy uporał się z kapslem — czy ty sypiasz z gubernatorem Teksasu?
Jane spodziewała się, że to pytanie prędzej czy później padnie. Mimo to poczuła zaskoczenie. Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem w gabinecie było syczenie bąbelków w wodzie O’Briena.
O’Brien w końcu przerwał milczenie.
— To znaczy, czy on przejeżdża sam na ranczo? Bez ochroniarza czy strażnika? I czy zostaje na noc?
— Ty też zostawałeś na noc, Denny.
— Tak, ale nie dreptałem do twojej sypialni. A on?
— To nie twoja sprawa, Denny.
— Akurat! Jeśli media zwęszą, że sypiasz ze Scanwellem, on będzie mógł pożegnać się z prezydenturą.
Jane obruszyła się.
— A niby czemu? Żadne z nas nie jest z nikim związane. Jesteśmy dorośli.
O’Brien kiwał głową, nadymając pulchne policzki.
— Pani senator, opinia publiczna wariuje, gdy tylko się dowiaduje o ukrytych romansach polityków.
— Clintonowi to nie zaszkodziło.
— Tylko o mało nie został pozbawiony urzędu. A z jego programów i pomysłów nic nie zostało. Nie osiągnął już nic po tej aferze z Monicą.
Rozmyślała chwilę w milczeniu. Mój Boże, przy nim czuję się jak dzieciak, który coś przeskrobał. Pochylił się w fotelu tak mocno, że Jane wystraszyła się, że wyleje wodę na dywan.
— Pani senator. Wasze pieprzenie zaszkodziłoby twojej wiarygodności.
— Ale my się nie pieprzymy! — warknęła Jane.
— Wybacz. Wasz romans.
— Romansu też nie mamy.
— W takim razie, na litość boską, postaraj się, żeby to nie wyglądało na romans — naciskał 0’Brien. — Kiedy media coś zwęszą, będą ścigać was oboje. Wszystkie nadzieje, i Biały Dom, będzie można spuścić w kiblu.
— Nie mam z nim romansu — rzekła Jane, wiedząc, że choć to prawda, to nie do końca.
WSPOMNIENIE: DZIEŃ MOSTÓW
Byl czwarty lipca, dzień był piękny i słoneczny; Dan i Jane Thornton jechali wynajętym kabrioletem drogą 101, wracając z degustacji wina w Dolinie Napa. Jane była już panią senator; powołano ją na ten urząd podczas czternastomiesięcznego pobytu Dana w Japonii. Była równie piękna i godna pożądania jak w dniu jego wyjazdu, i wyglądało na to, że kocha go tak samo jak on ją.
Szare oczy Dana promieniały szczęściem; wtedy jeszcze nie miał złamanego nosa. Gdy tak pędzili autostradą, ciepły wiatr rozwiewał jej kasztanowe włosy, a jaskrawe słońce lśniło w wodach Zatoki. Przekrzykując wiatr, Dan opowiadał, co robił w Japonii.
— To tylko satelita demonstracyjny — wyjaśniał, mówiąc głośno, żeby dało się go słyszeć przez szum wiatru — ale działa, naprawdę przesyła energię na Ziemię.
Jane pokiwała głową i uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Gdy minęli Sausalito, Dan skręcił w Bunker Road.
— Nie wracamy do miasta? — krzyknęła Jane.
— Chcę ci pokazać najpiękniejsze miejsce w kraju — odkrzyknął. — Point Bonita.
Kiedy wjechali na parking, Jane pojęła, że miał rację Znajdowali się wysoko ponad oceanem; Pacyfik lśnił przed nimi, a po lewej stronie most wypiętrzał się pięknym łukiem przez Golden Gate, lśniąc jak stopione złoto w świetle popołudnia.
— Point Bonita — rzekła Jane, gdy szli po trawie wzniesienia.
— Pasuje do niego ta nazwa.
— I to jak. Spojrzała na niego.
— Więc wracasz do Japonii? Skinął głową.
— Kiedy skończy się mój kontrakt z Yamagatą, wrócę tu i zbuduję prawdziwego satelitę energetycznego. Pełnowymiarowego. Będzie przesyłał na Ziemię dwadzieścia gigabajtów. Może pięćdziesiąt.
— Dla Yamagaty?
— Dla siebie. Dla Stanów Zjednoczonych. Dla kogokolwiek, kto będzie na tyle inteligentny, żeby zainwestować w ten projekt.
— To wielkie przedsięwzięcie.
— Potrafię tego dokonać, Jane. Wiem, że potrafię. To ważna sprawa, a ja wiem, że potrafię to zrobić.
Jane uśmiechnęła się.
— Nie rzucaj mi takich protekcjonalnych uśmieszków — rzekł, odwzajemniając uśmiech. — Potrafimy czerpać energie z kosmosu. Całe mnóstwo energii.
— Jeśli komukolwiek się uda, to na pewno tobie — przytaknęła.
Czując, jak wzbiera w nim niepewność, Dan spróbował wyjaśnić:
— Jane, to dla mnie ważne. Dla całego świata. Nie urodziłem się w bogatej rodzinie, jak ty. Już w college’u musiałem walczyć o swoje. Yamagatą zatrudnił mnie, bo uwierzyłem w to, co robi. A teraz chcę pójść na swoje. Chcę być kimś. To moja szansa, Jane, na osiągnięcie czegoś, czego nikt dotąd nie dokonał.
— Z wyjątkiem Yamagaty — przypomniała mu.
— Pff! Ten mały satelita demonstracyjny się nie liczy. Nie wystarczy. Chcę zbudować duży prototyp wszystkich satelitów energetycznych na świecie.