O dziewiątej wieczorem prezydent Stanów Zjednoczonych przemówił w telewizji ze swego domu na Florydzie, gdzie spędzał świąteczny weekend.
— To tragiczny czwarty lipca — mówił z pobladłą twarzą. — Naród amerykański nie zapomni tego dnia. Nie ustaniemy, dopóki terroryści i ci, którzy ich finansują, nie zostaną wytropieni i zniszczeni. Zwołałem dziś wieczorem spotkanie z szefem obrony narodowej i głównodowodzącym sił zbrojnych…
Gdy prezydent zakończył swe przerażające, krótkie przemówienie, Dan wyłączył telewizor. Jedyne światło w pokoju docierało z okna. Na ulicach nadal wyły syreny, jak demony opłakujące zmarłych.
Jane poruszyła się.
— Nie. Włącz. Chciałam zobaczyć…
— Widzieliśmy to już parę razy, Jane. Nie ma nic nowego do pokazania.
— Przejeżdżaliśmy przez ten most — powiedziała, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bliscy byli śmierci. — Jeszcze godzina i…
— Nie żylibyśmy, tak jak tamci. Pokiwała głową.
— Ale żyjemy, Jane. Żyjemy. A ja cię kocham. Będę cię chronił. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Położyła głowę na jego ramieniu, a on objął ją mocno.
— Już dobrze, Jane. Wszystko w porządku. Jesteśmy bezpieczni. Nie bój się.
— Wiem, Dan — szepnęła. — Kocham cię. Nie chcę, żeby coś nas kiedyś rozdzieliło.
Uniósł jej podbródek. Dostrzegł kłaczek dzianiny, który przykleił jej się do policzka. Zdjął go i pocałował ją.
— Wyjdź za mnie — powiedział. — Zaraz. Dziś wieczorem.
Jane przetarła oczy i uśmiechnęła się słabo.
— Chcesz zrobić ze mnie przyzwoitą kobietę?
— Chcę się z tobą ożenić, Jane Thornton. I chcę, żebyś pojechała ze mną do Japonii.
— Chcesz wrócić do Japonii? Teraz?
— Muszę — odparł. — Satelita demonstracyjny Yamagaty jest prawie gotowy, ale ciągle jest przy nim sporo pracy. A ja jestem związany kontraktem. Muszę wracać.
Milczała przez chwilę.
— A ja muszę zacząć planować kampanię przedwyborczą.
— Przecież to jeszcze całe lata?
— Na świecie jest tylko stu senatorów, Dan. Nie zamierzam z tego rezygnować.
— Ale…
— Dan, to moja kariera. Teraz, po tym ataku terrorystycznym, po prostu muszę tam być.
Pokiwał głową ponuro.
— Możesz wyplątać się z kontraktu z Japończykami.
— Ale nie chcę.
— Nie chcesz? Czemu?
— Satelita energetyczny to coś bardzo ważnego. Te nawet jeszcze ważniejszego.
— Po tym ataku terrorystycznym, a pewnie będą następ sądzisz, że ta zabawa w kosmosie jest ważna?
— To nie jest zabawa! Jane, jeśli uda nam się pozysl energię z kosmosu, będziemy mogli wypiąć się na Arab i ich ropę.
Patrzyła na niego, jakby nie wierzyła w to, co mówi.
— Dan, to będzie trwało lata! Z terrorystami musimy w czyć teraz.
— Dopóki jesteśmy zależni od ropy z Bliskiego Wscho‹ mogą nas trzymać krótko.
— I sądzisz, że loty w kosmos nam pomogą?
— Tak! Pozyskiwanie energii z kosmosu…
— Może za sto lat.
— Dziesięć! Może pięć, jeśli się przyłożymy.
— Dziesięć lat — mruknęła Jane. — Mój Boże, Dan, dziesi lat w polityce to jak stulecie.
— Jeśli teraz nie zaczniemy, nigdy nam się nie uda!
— Koszty — rzekła Jane. — Wszystko, co robi NASA, kos tuje górę pieniędzy.
— Można to zrobić taniej.
— Ale i tak potrzeba miliardów, prawda?
Dan, rozdrażniony, próbując nie stracić panowania m sobą, odparł:
— Daj mi dziesięć procent tego, co przemysł naftow wydaje rocznie na wiercenie pustych dziur, a wybuduję pe nowymiarowego satelitę energetycznego.
— Nie da się — rzekła, potrząsając głową.
— Nie da się, chyba że ktoś się ruszy i to zrobi!
— I tego chcesz? Widząc, co się dzieje, myślisz o lotac w kosmos?
Chciał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Rzeki tylko:
— Wracam do Japonii. Muszę.
— Na jak długo?
— Na rok. Może krócej.
— Rok.
Chwycił ją za nagie ramiona.
— Jane, jedź ze mną. Zapomnij o tym politycznym gównie. Jedź ze mną i pomóż mi budować przyszłość!
W ciemnościach panujących w pokoju widział, jak błyszczą jej oczy. Ale tylko przez chwilę: zaraz przybrała zrezygnowany wyraz twarzy i położyła mu głowę na ramieniu.
— Żałuję, Dan, ale nie mogę. Choć tak bym chciała.
— Więc nie pojedziesz.
— Nie mogę.
— Wyjdziesz za mnie?
— Jak będziesz w Japonii albo gdzieś w kosmosie? Uśmiechnął się smutno.
— Satelita Yamagaty jest zaledwie parę kilometrów nad Ziemią.
— A moje miejsce jest w Waszyngtonie, Dan.
— Ale co z nami? Przecież mnie kochasz?
Dan czuł, jak serce mocno bije mu w piersi. Jane milczała przez kilka sekund. W końcu odezwała się:
— Porozmawiamy o tym, jak wrócisz z Japonii.
W pokoju zapadło milczenie, w którym słychać było tylko wycie syren.
AUSTIN, TEKSAS
Dan rozmawiał przez telefon ze swoim radcą prawnym, a limuzyna pełzła cal za calem, jadąc koło budynków władz stanowych. Sześć flag stanowych Teksasu zwisało smętnie w sierpniowym upale. Len Kinsky, dyrektor PR, tkwił obok niego w klimatyzowanej limuzynie i próbował udawać, że nie słucha.
— Zaczęły spływać pozwy o odszkodowania — mówił prawnik, a jego głos bzyczał w słuchawce jak natrętny komar.
— Sumy wynoszą już miliardy.
— Przecież nikomu nic się nie stało — rzekł Dan, czując, jak ogarnia go frustracja, jak zawsze, kiedy rozmawiał z prawnikami. — Z tego, co mi powiedziano, wynika, że kawałek wraku spadł na jakąś szopę. Poza tym wszystko wylądowało na polu.
— Właściciele gruntów składają pozwy — odparł prawnik.
— Szkody na mieniu, cierpienia emocjonalne, szkody moralne. Jedna kobieta oskarża cię, że spowodowałeś u niej poronienie.
— Po dwakroć do piekła i z powrotem — zaklął Dan.
— Ubezpieczenie tego nie pokryje — mówił dalej prawnik.
— Towarzystwo unieważniło nam polisę.
Dan rozsiadł się wygodnie na siedzeniu limuzyny i próbował opanować emocje. Przypomniał sobie radę Marka Twaina: kiedy jesteś zły, policz do czterech. Kiedy jesteś bardzo zły, przeklinaj.
Odezwał się po chwili.
— Żadnych układów. Zrozumiałeś? Nawet o centa. Przynajmniej dopóki nie znajdziemy przyczyny wypadku.
— Dan, Astro ponosi odpowiedzialność bez względu na przyczynę wypadku.
Jeśli to był sabotaż, to nie — już miał powiedzieć Dan, ale ugryzł się w język.
— Żadnych układów. Z nikim. Dopóki ci nie powiem. Rozumiesz?
— To głupie, Dan. Tylko zwiększą się koszty prawników.
— Lepiej wydawać forsę, dopóki ją mamy — rzekł Dan.
— Zanim ogłosimy upadłość.
Pożegnał się z prawnikiem i z trzaskiem wyłączył telefon.