— Prawnicy — prychnął w stronę Kinsky’ego. Dyrektor PR spojrzał na Dana i skrzywił się.
— Mnie to mówisz? Prawnik mojej żony właśnie kupił sobie Lamborghini.
Zanim Dan zdołał wsunąć telefon do kieszeni marynarki, ten zaczął znów wygrywać Take Me Out to the Bali Gamę. Dan naburmuszył się i spojrzał na mały ekranik. Joe Tenny.
— Dla odmiany dobra nowina, szefie — oznajmił Tenny bez wstępów. — Nurkowie wyłowili dziób wahadłowca. Spadł do jeziora Travis, koło Johnson.
Randolph dostrzegł, że limuzyna skręca na podjazd koło Hyatt Regency. Przycisnął telefon mocniej do ucha i zaczął się zastanawiać, czego nie powinien mówić w obecności Kinsky’ego.
— To dobra nowina, Joe. Bardzo zmasakrowany? Tenny zrozumiał natychmiast.
— Nie jesteś sam, szefie?
— Otóż to.
— Jeszcze go nie widziałem. Służby stanowe transportują go do nas helikopterem. Ale widziałem na filmie, jak go wyciągali. Kręconym z ręki, więc wszystko skacze, ale silnik sterujący był widoczny.
Co to znaczy, do licha, zastanawiał się Dan. Głośno rzekł:
— Teraz idę na przyjęcie do gubernatora Scanwella. Zadzwonię do ciebie później z hotelu.
— Łapię — odparł Tenny i rozłączył się.
Danny nigdy nie czuł się wygodnie we fraku ani w smokingu, jaki teraz miał na sobie. Przynajmniej nie będę się wyróżniał z tłumu, pomyślał, idąc za Kinskym przez obszerny hol hotelowy i wkraczając na ruchome schody w wielkim atrium otoczonym rzędami balkonów. Dan przez parę sekund gapił się, wykrzywiając szyję. Kinsky pociągnął go za rękaw.
— Tędy, szefie. Trzeba się przywitać z gubernatorem. Dan podreptał za swoim dyrektorem PR. Len wygląda w tym smokingu na wyłuzowanego, pomyślał. Uśmiechnął się. Wygląda na najlepiej ubranego stracha na wróble w mieście.
Ustawiła się kolejka gości. Atrium wypełniał tłum kobiet i mężczyzn w kosztownych strojach, ozdobionych błyszczącą biżuterią, mężczyźni w smokingach, pod muchą. Randolph wypatrzył kilku odważniej szych, którzy nie nosili muszek, tylko brylantowe spinki albo z turkusem Nawahów. Wszędzie słychać było rozmowy, a wielkie atrium rozbrzmiało śmiechem. Kelnerzy roznosili tace z drinkami. Dan poprosił jedną z ładniejszych kelnerek o kieliszek amontillado. Patrząc na jej zdumioną minę doszedł do wniosku, że nie zobaczy już ani jej, ani swojego drinka. Po chwili jednak, kiedy przemieścili się o parę metrów w długiej kolejce, wróciła uśmiechnięta i podała mu niską szklankę z Dry Sack. Z lodem.
Trzeba być wdzięcznym za takie małe cuda, pomyślał Dan, sącząc drinka. Dostrzegł, że Kinsky pije martini. Możesz zabrać człowieka z Nowego Jorku, ale nigdy nie wyrwiesz Nowego Jorku z niego.
Dopiero podając swoje nazwisko mistrzowi ceremonii, Dan dostrzegł Jane. Herold wyszeptał coś co mikrofonu, a Dan zobaczył ją stojącą przy Scanwellu, prostą, smukłą i piękną jak księżniczka z bajki; miedziane włosy opadały jej na nagie ramiona, suknia bez ramiączek, barwy szmaragdu, pięknie podkreślała jej kuszące kształty.
Dan poczuł, jak robi mu się zimno. Uczucie przypominało mu pobyt w kosmosie, w nieważkości; jakby spadał, ciągle spadał. Była jeszcze piękniejsza niż dawniej. Czas obszedł się z nią łaskawie. Wodził oczami po pięknych krzywiznach jej nagiego ramienia. Ile razy całował tę skórę, pieścił to ciało, kochał ją, jakby nikt inny nie istniał w całym kosmosie?
— Szefie? — Kinsky stuknął go lekko. Dan dostrzegł, że para przed nimi wymieniła uściski dłoni z gubernatorem i teraz była ich kolej, by przywitać się z gospodarzem wieczoru. I kobietą, która stała obok niego.
Następny mistrz ceremonii ze słuchawką w uchu oznajmił, przekrzykując szum tłumu:
— Panie gubernatorze, pani senator, przedstawiam pana Daniela Hamiltona Randolpha i pana Leonarda Kinsky’ego. Panowie, przedstawiam panią senator Jane…
— Witaj, Jane — rzekł Randolph.
Była opanowana, tylko przez chwilę w jej oczach barwy morza coś zabłysło.
— Witaj, Dan — odparła z chłodnym uśmiechem.
— Więc państwo się znają? — rzeki gubernator Scanwell, zaskoczony.
— Jesteśmy starymi przyjaciółmi — rzekł Dan. — A przynajmniej kiedyś byliśmy.
— Dan i ja poznaliśmy się wiele lat temu — wyjaśniła Jane gubernatorowi. — Kiedy dopiero zaczynałam karierę polityczną. A potem poleciał w kosmos.
— W kosmos?
Gubernator wyciągnął rękę w stronę Dana. Miał solidny, ale nie obezwładniający uścisk. Dużo ćwiczy, pomyślał Dan. Scanwell wyglądał jak szczupły, ogorzały robotnik rolny w niewygodnym garniturze i kowbojskich butach. Brakowało mu tylko wielkiego teksańskiego kapelusza. Dan uświadomił sobie, że gubernator nie jest wcale starszy od niego, a jego kowbojski wygląd musi być starannie pielęgnowany.
— Dan przebywał na orbicie przez ponad rok — wyjaśniła Jane.
— Naprawdę?
— Pomagałem przy budowie japońskiego satelity — rzekł Dan.
— A teraz zbudował pan taki sam dla Stanów Zjednoczonych — powiedział Scanwell, demonstrując, że w końcu ktoś mu podrzucił odpowiednią informację. — Musimy o tym później porozmawiać.
Dano im do zrozumienia, żeby przeszli dalej, by następni w kolejce mogli uściskać dłoń gubernatora.
— Tak — odparł Dan. — Chętnie o tym opowiem. Kolejny sekretarz odprowadził ich na bok, z dala od Scanwella. I Jane.
— Rzucamy się na bufet i atakujemy zakąski — rzekł Kinsky, rozluźniając kołnierzyk. — Umieram z głodu. A kolacja będzie bez sensu. Żadnego pastrami. Żadnych blinów. Tylko nudne teksańskie steki.
— Idź. Ja nie jestem głodny.
Dan stał w opływającym go, wirującym tłumie, słysząc szum rozmów i pobrzękiwanie szkła, i nie spuszczał oczu z Jane stojącej obok Morgana Scanwella. Nie spojrzała w jego stronę. Ani razu.
NOWY JORK
Asim ał-Baszyr podróżował z tunezyjskim paszportem. Tunezja była krajem umiarkowanie arabskim, a zachodni wywiad nie wykrył dotąd jej powiązań z międzynarodowym terroryzmem. Al-Baszyr rzeczywiście urodził się w Tunisie i utrzymywał tam obszerny dom, co było jeszcze bardziej pomocne w odsuwaniu podejrzeń.
Al-Baszyr był poza tym członkiem zarządu jednej z największych firm naftowych na świecie. Jako dyrektor Triconti-nental Oil Corporation, legalnie prowadził interesy w Ameryce. Kwartalne zebranie zarządu miało się odbyć w Houston za dwa dni.
Towarzyszący mu w podróży sekretarz wydał asystentowi polecenie zajęcia się sporym bagażem al-Baszyra i odprowadził swojego chlebodawcę do długiej, białej limuzyny czekającej przy krawężniku. Nie czekając na bagaż, kierowca ruszył i włączył się do ruchu, kierując się w stronę mostu Queensboro i Manhattanu.
Sekretarz siedział z przodu przy kierowcy, a al-Baszyr rozsiadł się wygodnie i cierpliwie obserwował wzmożony ruch: samochody pędziły mrucząc i wyrzucając spaliny, mijając ponure, szare domki wybudowane blisko autostrady. Amerykanie cenili wysoko domy jednorodzinne i samochody, telewizory i inne luksusy. Wszystko zależne od energii, pomyślał. Energii z elektryczności. Energii z ropy. Ameryka rośnie i kwitnie na arabskiej ropie. Większość narodów świata mogłaby tylko pomarzyć o luksusach, jakie Amerykanie przyjmują za coś zupełnie naturalnego. Marzą i zazdroszczą. Zazdrość to potężne uczucie, pomyślał al-Baszyr. Z zazdrości może narodzić się nienawiść, a nienawiść to najpotężniejszy czynnik motywujący.
Zdrzemnął się przez chwilę, ale obudził się, gdy koła limuzyny nagle zaczęły wydawać inny odgłos, tocząc się po innej nawierzchni. Zobaczył, że wjechali na most Queensboro. Poprawił się w fotelu i spojrzał na budynek ONZ nad East Ri-ver. Z miejsca, gdzie się znajdowali, al-Baszyr nie dostrzegał ruin mostu Brooklińskiego. Amerykanie odbudowywali go; miał wyglądać dokładnie tak samo jak przed atakiem terrorystycznym.