Moi koledzy uznali dzień zburzenia mostów za dzień tryumfu, pomyślał al-Baszyr. Wspaniały dzień. Wierni na całym świecie święcili zwycięstwo. Dziewiątka napawała się sukcesem. Al-Baszyr uśmiechał się i gratulował im, szczególnie Egipcjaninowi, który wspaniale pokierował tą skomplikowaną operacją.
Trzy mosty zniszczone. Zginęło prawie pięć tysięcy Amerykanów, wielu z nich było Żydami. Co za wspaniałe zwycięstwo.
Ale czym to się skończyło? Amerykanie zaatakowali Bliski Wschód swoją potężną machiną wojenną i nikt nie był w stanie im się przeciwstawić, nawet zjednoczone kraje muzułmańskie.
Terroryzm to taktyka desperatów, słabych przeciwko silnym. To jakby dziecko rzucało kamieniem w okno pięknego domu. Czasem jednak się przydaje, uznał al-Baszyr. W tej długiej wojnie możemy wykorzystywać terrorystów, zarówno fanatyków samobójców, jak i doskonałych organizatorów, jak Egipcjanin. Zwycięstwo jednak, jak wszystkie zwycięstwa, przyniesie ekonomia. Mao Tse-tung pisał, że władza pochodzi z lufy pistoletu, ale najpierw trzeba mieć pieniądze, żeby kupić pistolet. Wygramy tę wojnę, bo będziemy kontrolować potęgę gospodarczą przemysłu naftowego. Musimy bezwzględnie przeciwstawić się jakimkolwiek zakusom na tę władzę. Bezwzględnie.
Dwa dni później al-Baszyr był w Houston, siedząc przy kolejnym stole konferencyjnym, o wiele dłuższym i piękniej wypolerowanym niż ten w rozpadającym się hotelu w Chartumie. Sala konferencyjna Tricontinental Oil wręcz ociekała przepychem. Ściany miała wykładane drzewem sekwoi. Jej długie okna wychodziły na Houston, leżące daleko w dole. Pomieszczenie było klimatyzowane, aż al-Baszyr czuł chłód. Teksańczycy i ich klimatyzacja, pomyślał. Co za bezsensowne marnotrawstwo energii. Obnoszenie się z bogactwem.
Pod tylną ścianą ustawiono stół uginający się od przekąsek i napojów. Przeciwległą ścianę w całości wypełniał wielki ekran najnowszego typu, który technicy nazywali „inteligentną ścianą”. Niestety, dziś nie działała jak trzeba. Członkowie zarządu musieli używać małych ekranów zamontowanych przy każdym miejscu.
Podobnie jak pozostali członkowie zarządu, al-Baszyr miał na sobie konserwatywny zachodni garnitur i krawat. Nawet kobiety miały na sobie szyte na miarę bluzki i kostiumy ze spódnicą.
Tylko stary, zrzędliwy Wendell T. Garrison, tkwiący w swoim elektrycznym wózku inwalidzkim u szczytu stołu, był bez marynarki i spiął kołnierzyk czarną onyksową spinką, a czarny sznurek ze srebrnymi okuciami opadał mu na pomarszczony gors koszuli. Wygląda jak jakiś zły dżin, pomyślał al-Baszyr: wysuszony i pomarszczony, z łysą głową pokrytą starczymi plamami, całkowicie siwymi kępkami resztek włosów. Ale miał władzę. Olbrzymią władzę. Wystarczyło, że pstryknął palcami, a drżały całe kraje.
To jest ktoś, kogo muszę pokonać, powiedział sobie al-Baszyr. Żeby przejąć kontrolę nad Tricontinental Oil, muszę pokonać Garrisona.
Posiedzenie zarządu przebiegało dość rutynowo. Jedynym poważnym punktem programu do omówienia było przedsięwzięcie firmy w Iraku, gdzie Tricontinental odbudowywała irackie pola naftowe w ramach kontraktu rządu Stanów Zjednoczonych. Marża zysku była niewielka, ale Garrison upierał się przy przedłużeniu kontraktu na takich samych warunkach.
— Kiedy zakończymy odbudowę i znów zaczniemy wydobywać ropę — mówił rzężącym, drżącym głosem — wtedy podniesiemy stawkę u federalnych.
Jedna z kobiet, siedząca w połowie długości stołu, przypomniała, że Waszyngton obiecał zwrot pól naftowych irackiemu rządowi po zakończeniu odbudowy.
Garrison obdarzył ją jednym ze swoich standardowych kwaśnych spojrzeń.
— Tak, jasne, oddadzą pola Irańczykom. Zastrzegając, że to my mamy zajmować się wydobyciem.
— Na mocy kontraktu zawartego z irańskim rządem — dodała kobieta.
— Na warunkach, jakie my ustalimy — oznajmił bezbarwnym tonem Garrison.
Al-Baszyr milczał. Nikt go nie pytał o zdanie. Nawet byl z tego zadowolony.
Wreszcie Garrison wysapał:
— To chyba wszystko na dziś, chyba że ktoś ma jeszcze jakieś sprawy.
Al-Baszyr uniósł rękę. Garrison już ruszał, chcąc odjechać od stołu. Skrzywił się.
— Pan al-Baszyr — wymawiał to jak „eul-Baszer”.
— Należałoby porozmawiać o problemie satelity energetycznego.
Odpowiedziały mu zdumione spojrzenia.
— Astro Corporation?
— To im roztrzaskał się wahadłowiec, prawda?
— Są skończeni. To bankruci.
W przypominających kamienie oczach Garrisona pojawiła się czujność.
— O co chodzi z tym satelitą energetycznym?
— Uważam, że powinniśmy w to zainwestować. Zebrani zaczęli prychać ze zdumienia.
— Inwestować w konkurencję?
— Pomagać temu świrowi Randolphowi?
— On chce nas wyeliminować z branży!
Al-Baszyr cierpliwie złożył ręce na brzegu stołu i czekał. Garrison machał obiema pokrytymi błękitnymi żyłkami dłońmi, by się uspokoili, po czym zapytał:
— Dlaczego mielibyśmy inwestować w takie mrzonki? Al-Baszy uśmiechnął się do prezesa zarządu i odparł spokojnie:
— Jest kilka powodów. Po pierwsze, zyskamy w ten sposób dobrą prasę. Opinia publiczna postrzega nas jako złą, wielką korporację. Przez całe lata karmiono ich historyjkami, jak to firmy naftowe eliminują wszelkie wynalazki, które mogłyby zagrozić ich pozycji na światowym rynku energetycznym.
Jeden ze starszych dyrektorów prychnął.
— Pigułka, która zmienia wodę w benzynę. Słyszałem o tym przez całe życie.
— Otóż to — odparł al-Baszyr. — Jeśli wyciągniemy do Astro pomocną dłoń, pokażemy, że nie jesteśmy aż takimi potworami. Pokażemy, że troszczymy się o przyszłość.
— To może być zbyt kosztowne, jak na działania PR — mruknął Garrison. — Randolph będzie musiał zdobyć jakiś miliard albo więcej, żeby wydostać się z tego dołka, jaki sam pod sobą wykopał.
— Jest jeszcze jeden powód — oznajmił al-Baszyr. Wszystkie oczy skierowały się na niego.
— A jeśli to zadziała? Jeśli okaże się, że ten satelita energetyczny to udane przedsięwzięcie? Czy nie powinniśmy w to wejść?
— Rozumiem! Partnerstwo strategiczne! — rzekł jeden z młodszych członków zarządu, na końcu stołu.
Garrison spojrzał na niego i skrzywił się, po czym oznajmił drżącym głosem:
— Jeśli nie wykupimy Astro, satelita nie okaże się udanym przedsięwzięciem, bo Randolph zbankrutuje. Więc nie ma szans, żeby to się udało.
— Pozwolę sobie nie zgodzić się — odparł al-Baszyr. — Jeśli nawet Randołph zbankrutuje, satelita nadal tam zostanie. Ktoś może go tanio kupić i uruchomić. I to na niego spadnie cała sława — i zysk. Nie na nas.
— Kto byłby na tyle szalony?
— Może Japończycy? — podsunął skromnie al-Baszyr. W sali zapadła cisza. Członkowie zarządu spoglądali to na al-Baszyra, to na Garrisona, siedzącego na najważniejszym miejscu przy stole.
Prezes patrzył prosto na al-Baszyra i stukał palcami w stół, najwyraźniej o czymś myśląc. Nikt się nie odezwał. Przez długą chwilę jedynym odgłosem, jaki rozbrzmiewał w sali konferencyjnej, było mimowolne postukiwanie Garrisona.
— Może powinniśmy wygrzebać ten miliard z funduszu badawczego — rzekł wreszcie starszy pan. — Na rok poślemy paru geologów z powrotem na uniwersytety.