Wahał się, pełen niepewności. Komu mogę ufać? Zadawał sobie to pytanie, patrząc w lustro, przed którym czyścił zęby. Wiem, Joe Tenny. Joe włożył w ten projekt prawie tyle co ja. Hannah była dla niego jak siostra. Nie, raczej jak dorosła córka.
Wchodząc do swojego wielkiego łóżka, Dan uświadomił sobie, że lista osób, którym mógł zaufać, kończy się na Tennym. Z całej firmy, liczącej sobie jakieś osiemset osób, nie znał nikogo innego, komu mógłby całkowicie zaufać. A jedna z tych osób była szpiegiem. Sabotażystą.
Poczekaj, powiedział sobie w duchu, wyłączając nocną lampkę. Taki ktoś musi być biegły technicznie. To nie mogłaby być — na przykład — April. Doskonale sobie radzi z prowadzeniem biura, ale nie jest inżynierem.
I wtedy pojawiła się myśclass="underline" to wszystko może być udawane. Sabotażystą wcale nie musiałby ujawniać swoich technicznych umiejętności. Jak określa się taką osobę w szpiegowskim slangu? Kret, przypomniał sobie. Mam w firmie kreta.
Leżał w łóżku w ciemnościach i przeskakiwał z jednej myśli do drugiej. Przestań się zadręczać, powiedział sobie. Zaśnij. Niech podświadomość popracuje nad problemem. Kiedy będziesz jutro wstawał, prawdopodobnie podsunie ci odpowiedź.
Uznał, że udzielił sobie dobrej rady, przewrócił się na bok i zamknął oczy. Ale sen nie nadchodził. Nadal widział we śnie Jane, u boku gubernatora Scanwella.
Inwestor z Austin okazał się tak marudny, że Dan przypuszczał, iż w ogóle nie będzie w stanie dopchać się do gubernatora i porozmawiać z nim na osobności, ale Len Kinsky powiedział mu, żeby był cierpliwy.
— Pół Teksasu próbuje się teraz zobaczyć ze Scanwellem — powiedział Kinsky przekrzykując szum i brzęczenie tłumu. Stali przy jednym z barów ustawionych w rozległej przestrzeni hotelowego atrium.
— Tego się właśnie obawiam — mruknął Dan, sącząc swoje sherry. — Będziemy tu sterczeć całą noc i nie dopchamy się do niego.
— Bądź cierpliwy — rzekł Kinsky. — Pospaceruj sobie. Drinki są za darmo, nie?
— Kolacja też — przyznał Dan.
Kinsky skrzywił się, dając mu do zrozumienia, co myśli o teksańskiej kuchni.
Dan chciał wyjść. Nie podobał mu się widok Jane stojącej przy Scanwellu. Drażniło go to, denerwowało. Takie wybrała życie, powiedział sobie. Jest politykiem i uwielbia to. Dan miał ochotę uciec.
Zamiast tego przedzierał się przez tłum obcych, z drinkiem w dłoni, uśmiechając się mechanicznie do mężczyzn we frakach i wystrojonych, obwieszonych biżuterią kobiet. Nie znal nikogo z nich i oni go nie znali. Specjalnie oddalił się od Kin-sky’ego, który rozmawiał z młodą blondynką, z szelmowskim uśmiechem na ustach. Wędrując w tłumie, Dan zastanawiał się, po co tracić czas; chciał uciec, ale wiedział, że zostanie aż do pełnego goryczy końca.
Dostrzegł jakąś rudą piękność, która wyglądała na równie zagubioną, samotną, trzymającą wysmukły kieliszek z szampanem w jednej ręce i kosztowną torebkę w drugiej. Miała na sobie krótką sukienkę wyszywaną czarnymi i czerwonymi cekinami.
— Ma pani suknię w barwach mojej szkoły — rzekł Dan zamiast wstępu.
Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia i po wymienieniu kilku zdań Dan odszedł. Nie ma za grosz poczucia humoru, uznał.
Kinsky znów go odnalazł i poszli do sali balowej, gdzie nakryto do kolacji: mnóstwo okrągłych stołów. Dan i jego dyrektor PR usiedli do stołu z ósemką starszych kobiet i mężczyzn. Kiedy jeden z nich zapytał Dana, na czym polega jego praca, a Dan zaczął wyjaśniać, szybko zmienił temat i zaczął rozmawiać o golfie.
Grupy kelnerek ustawiły potrawy na stole. Opiekany stek i gotowane ziemniaki, plus bukiet rozgotowanych warzyw. Dan spojrzał na Kinsky’ego: dyrektor PR wyglądał jak męczennik prowadzony na szubienicę.
Przy głównym stole Scanwell wygłosił krótką mowę na temat wspaniałej inicjatywy dobroczynnej, z okazji której i zorganizowano tę kolację. Dan prawie go nie słuchał. Patrz; na Jane, siedzącą obok gubernatora. Była wspaniała; czuła s: jak ryba w wodzie, uśmiechała się i plotkowała z pozostalyn siedzącymi przy głównym stole.
Kolejne przemówienia wydawały się trwać wiecznie; Da słuchał, jak kolejne osoby gratulują sobie nawzajem wspank le wykonanych zadań. Tak, powiedział sobie w duchu Dai a wspaniałe zadania, które ja próbuję wykonać, nic ich ni obchodzą.
Wzdrygnął się, gdy Kinsky postukał go w ramię.
— Powiedziałem ci, że się uda — szepnął Kinsky, pochylają się tak blisko, że Dan wystraszył się, myśląc, że Kinsky cho go polizać w ucho. Dyrektor PR trzymał małą, białą karteczkę na której napisano cyfry: 2335.
— Chce się z tobą spotkać w swoim apartamencie — szepnął Dan wziął karteczkę i obrócił ją. Była to wizytówka gubernatora, z pieczęcią biura, numerem gorącej linii i oficjałnyn adresem poczty elektronicznej.
Scanwell nie został, by wysłuchać wszystkich przemówień Wstał, pożegnał się uściskiem dłoni ze wszystkimi przy stole i przeprosił, że musi wyjść wcześniej. Jane wyszła z nim.
— No, dalej — szturchnął Dana Kinsky.
Z uczuciem, że tak naprawdę chciałby uciec z tego hotelu i w ogóle z Austin, Dan odsunął krzesło i wstał. Poszedł za Kin-skym i pojechali szklaną windą na dwudzieste trzecie piętro.
Kiedy wyszli z windy, dwóch ponurych policjantów w mundurach policji stanowej, na tyle wielkich, że mogliby grać w narodowej lidze futbolowej, sprawdziło ich identyfikatory i wskazało im drogę. Dan nacisnął przycisk dzwonka; asystent we fraku, pod muszką, pojawił się natychmiast i wprowadził ich do apartamentu. Pomieszczenie wyłożono grubym dywanem, umeblowano obitymi pluszem meblami z polerowanego dębu. Dwie ściany salonu zajmowały okna, które teraz zasłonięto draperiami.
Scanwell rozsiadł się na długiej sofie. Zdjął marynarkę, w dłoni trzymał kryształową szklankę z burbonem.
— Witam, gubernatorze — odezwał się Dan. — Jestem wdzięczny, że mógł pan poświęcić nam swój czas.
— Zapraszam — zawołał gubernator do Dana i Kinsky’ego. Wskazał ręką w stronę baru. — Niech się panowie poczęstują jakimś drinkiem — po czym oparł obute stopy na stoliku.
Jane nie było w pobliżu. Dwóch asystentów stało przy barze, mężczyzna w luźnych spodniach i brązowej, sportowej marynarce i kobieta w dopasowanym garniturze. Żadne z nich nie było na bankiecie, który odbywał się na dole. Dan dostrzegł wypukłość pod marynarką mężczyzny. Pistolet. To ochrona.
Z rzędu butelek ustawionych na barze Dan wybrał wodę San Pellegrino.
— W lodówce jest piwo, jeśli panowie mają ochotę — odezwał się asystent. — Butelkowany Lone Star.
Dan uśmiechnął się i nalał sobie wody.
— Dziękuję — odparł, rozmyślając, że wolałby pozostać trzeźwy przez resztę wieczoru.
— Poczekajcie na zewnątrz — zwrócił się Scanwell do asystenta i ochrony. — Gdybym czegoś potrzebował, będę krzyczeć.
Wyszli, a z sypialni wynurzyła się Jane, przygładzając włosy. Dan poczuł, że zabrakło mu tchu. Uśmiechnęła się do niego niepewnie, po czym podeszła do sofy i usiadła obok Scanwella.
— No, dalej — Scanwell machnął ręką w stronę Dana. — Rozgośćcie się, panowie.
Dan zajął jedno z wyściełanych krzeseł po drugiej stronie stolika. Kinsky usiadł obok niego.
Scanwell uśmiechnął się do Dana przyjaźnie.
— Chciałbym się dowiedzieć — rzekł — jakim cudem udało się wam namówić mój urząd do spraw parków na wynajęcie części parku stanowego i urządzenie tam kosmodromu. — Dan zauważył, że gubernator jest lekko schrypnięty. Za dużo rozmawiał z ludźmi, przekrzykując hałas tłumu.