— Będę bardzo wdzięczny, jeśli coś się uda zrobić, panie gubernatorze.
Dan wiedział, że został właśnie odprawiony. Spojrzał na Jane, ale unikała jego wzroku.
Scanwell wyglądał na zakłopotanego. Nie wypuszczając z dłoni ręki Dana, rzekł:
— Hm, czy moglibyśmy zamienić parę słów na osobności?
Dan pozwolił zaprowadzić się do wielkiej sypialni. Łóżko było starannie zasłane, nigdzie nie było śladu ubrań ani bagażu.
Scanwell zamknął drzwi.
— Jane powiedziała mi, że kiedyś byliście sobie bliscy. Zaskoczony Dan nie wiedział, co powiedzieć.
— Dan, nadal ją kochasz?
Dan pokiwał głową. Bał się odezwać, żeby nie powiedzieć, co naprawdę czuje.
Na pobrużdżonej twarzy Scanwella wykwitł smutny uśmiech.
— Ja też, wiesz. Ona znaczy dla mnie wszystko.
— Więcej niż Biały Dom? — wyrzucił z siebie Dan. Uśmiech zgasł.
— Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał dokonywać takiego wyboru.
Do licha, pomyślał Dan. Dlaczego on musiał być taki cholernie szczery? Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby okazał się podłym skurwielem.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Skupienie się na sprawach firmy wymagało od Dana sporego wysiłku. Scanwell kocha Jane, myślał w kółko. A ona tam jest, codziennie u jego boku, kiedy ja układam kawałki wraku.
— Więc to był sabotaż czy nie? — warknął Dan.
Siedząc na odwróconym krześle, z brodą opartą na owłosionych przedramionach, Tenny uniósł ciemne brwi, zdumiony niecierpliwością szefa.
— Jestem całkowicie pewien, że tak. Tylko, cholera, nie potrafię tego udowodnić.
Dan wstał z krzesła i podszedł do okna. Na podłodze hangaru kilkanaście osób nadal układało poskręcane kawałki wraku, ponad połowa z nich miała na błękitnych koszulach litery „FML” albo „KRBT”.
— Oni sobie nigdy stąd nie pójdą, prawda? — mruknął.
— Federalni pracownicy, szefie — rzekł Tenny. — Mogą tu siedzieć jeszcze miesiąc.
— Aż pójdziemy z torbami.
— To nie ich problem.
Odwracając się z powrotem do inżyniera, Dan wyrzucił:
— Joe, co my mamy robić, do cholery? Powiedzieć Passeau o wszystkim? Zadzwonić do FBI? Czy co?
— Passeau sam wpadnie na to, że to był sabotaż. Daj mu jeszcze parę dni.
— I co wtedy?
— Wtedy pewnie sam zadzwoni do FBI.
— I co wtedy?
Tenny wzruszył ramionami.
— Wtedy wyciągną kreta z nory.
Dan ruszył z powrotem w stronę biurka.
— Joe, chcę dostać od ciebie listę wszystkich z firmy, którzy mogli to zrobić. Wszystkich, którzy mają wystarczające umiejętności techniczne, żeby mogli dokonać sabotażu podczas lotu Hannah.
— To się na wiele nie zda, szefie. Każdy, kto jest na tyle inteligentny, żeby strącić wahadłowiec, jest na tyle inteligentny, żeby nie dać tego po sobie poznać.
— Ale i tak chciałbym coś takiego dostać — upierał się Dan, wiedząc, że to prawdopodobnie zbędna praca.
Tenny z uporem potrząsnął głową.
— Szefie, podążasz fałszywym tropem. To nie jest nikt z naszych inżynierów.
— To ty tak twierdzisz.
— Logika tak twierdzi — warknął Tenny. — Pamiętasz, co to jest logika? Myślenie mózgiem, nie gruczołami.
Dan opadł na krzesło i czekał, aż inżynier będzie mówił dalej.
— Jeśli ktoś wysłał silnikowi fałszywe polecenie, które spowodowało katastrofę, musiało ono zostać wysłane ze stacji naziemnej albo samolotu lecącego blisko trasy lotu wejścia w atmosferę. To oznacza, że musieliby być ludzie z zewnątrz. Zorganizowani ludzie. Ludzie, którzy mają duży potencjał techniczny.
— Nikt z naszych pracowników?
— Wszyscy nasi ludzie tu byli, Dan. W pracy. Wszyscy byli na swoich miejscach z niewinnymi minami.
— Więc skąd dranie mieli nasze kody sterujące? Tenny skrzywił się.
— Przekupstwo. Szantaż. Groźby. Skąd mam wiedzieć, u licha?
— Mówisz, że ktoś z firmy sprzedał kody sterujące komuś z zewnątrz?
— Albo je dał. Może pod groźbą.
— Któż to mógł być, na litość boską?
— Ktokolwiek, kto miał dostęp do kodów. Nie tylko technicy. Sekretarki. Sprzątaczki. Wszyscy.
Dan wypuścił powietrze z płuc.
— Dużo mi pomogłeś.
— To są fakty, szefie.
— Musieliby znać trasę wejścia w atmosferę. I plan lotu. Musieliby wiedzieć, kiedy wahadłowiec rozpocznie manewr wejścia.
Tenny uniósł brwi.
— O, właśnie. Teraz zaczynasz myśleć.
— Więc ktoś, kto nas sprzedał, musiał mieć dostęp do kodów sterujących oraz do planu lotu i trasy.
— To pozwoli trochę zawęzić listę — rzekł Tenny. Poderwał się z krzesła i ruszył w stronę drzwi. — Dobrze. Zrobię listę na tyle krótką, że da się coś z tym zrobić.
— Informuj mnie na bieżąco — zawołał za nim Dan. I w myślach dodał: tylko nie mów o tym nikomu. Pomyślał, że Tenny wie już na tyle dużo, że sam wpadnie na to, że powinien trzymać język za zębami.
Kiedy tylko Tenny wyszedł z biura, pojawiła się April, spokojna i opanowana. Dan przypomniał sobie stare powiedzenie: jeśli potrafisz zachować spokój, kiedy wszyscy dookoła go tracą — to znaczy, że nie umiesz ocenić powagi sytuacji.
— Były dwa telefony — oznajmiła April — kiedy rozmawiał pan z doktorem Tennym.
Dan stuknął w klawiaturę na podstawce wystającej z lewej strony biurka. Na ekranie pojawiła się informacja, że dzwonił Wendell T. Garrison z Tricontinenal Oil. I senator Jane Thorn-ton z Waszyngtonu. Zaparło mu dech.
Nagle speszony, odprawił April machnięciem dłoni i mruknięciem:
— Dobra, dzięki, mała.
Kliknął na nazwisku Jane Thornton.
Oczywiście, nie było jej, ale telefon odebrał poważny, młody asystent, który powiedział Danowi, że pani senator oddzwoni. Standardowy tekst, pomyślał Dan, klikając na nazwisku Garrisona.
Ku zdumieniu Dana na ekranie pojawił się sam starszy pan.
— Pan Randolph — rzekł Garrison drżącym, łamiącym się głosem, uśmiechając się radośnie. — To miło z pana strony, że oddzwania pan tak szybko.
— Miło z pana strony, że pan zadzwonił — odparł Dan, zastanawiając się, ile jeszcze czasu zajmie im wymiana uprzejmości, zanim przejdą do rzeczy.
— Mój zarząd jest zainteresowany pańskim projektem satelity energetycznego — rzekł Garrison.
Zaskoczony bezpośredniością i jeszcze bardziej zdumiony tym oświadczeniem, Dan rzekł tylko:
Naprawdę?
— Tak. Czy znajdzie pan czas, żeby przylecieć do Houston i porozmawiać o tym?
Jeszcze jeden rekin w wodzie, pomyślał Dan. Policz palce, zanim podasz mu rękę. Te u nóg też. Odparł jednak:
— Z przyjemnością. Powiem sekretarce, żeby uzgodniła to z pańskimi ludźmi.
— Świetnie. Proszę mnie przełączyć do sekretarki, a ja przełączę do swojej.
— Doskonale.
Zanim Dan zakończył rozmowę, Garrison dodał:
— Jak sądzę, wolałby pan spotkać się jeszcze w tym tygodniu?
— Jeśli to panu odpowiada — odparł Dan.
— Wiem, że jest pan w niełatwej sytuacji. Nie powinniśmy tracić czasu.
Dan skinął głową.
— Tak.
Oho, pomyślał, przełączając rozmowę, stary rekin zwęszył krew w wodzie i wkracza do akcji.
Przystąpił do pracy, ale jego myśli nadal krążyły wokół możliwości i niewiadomych, jak oszalała symfonia, która miała się nigdy nie skończyć. Kto jest kretem? Po co spowodował katastrofę lotu Hannah? Czy Joe zdoła znaleźć tego drania, czy będziemy musieli angażować w to FBI? Yamagata zaproponował pomoc finansową, a teraz Garrison zaczyna węszyć. Jak, u licha, miałbym zachować własną firmę, skoro zaczynają wokół mnie krążyć grube ryby? Jakie decyzje podejmie Scanwell?