Выбрать главу

Dlaczego Jane nie dzwoni? Co ona zamierza z tym wszystkim zrobić? Czy chce pomóc mnie, czy Scanwellowi? Czy nam obu? Dlaczego jeszcze nie zadzwoniła?

Przez cały dzień powracało do niego natrętnie pytanie: dlaczego ona nie dzwoni?

Zadzwoniła dopiero przed północą. Dan spędził cały dzień, omawiając swoją sytuację finansową z głównym księgowym, która to czynność zawsze wpędzała go w depresję. Powlókł się do swojego apartamentu, próbując nie patrzeć na nieruchomy wrak leżący w półmroku słabo oświetlonego hangaru. Nikogo poza mną nie ma w budynku, pomyślał, z wyjątkiem ochroniarzy. Nawet w biurze Tenny’ego nie paliło się już światło.

Czując, że jest zmęczony i brudny, poszedł do kuchni, nie włączając światła, i otworzył lodówkę. Raczej pusto. Zajrzał do zamrażarki: Tomasina włożyła trzy mrożone dania obiadowe pomiędzy pudełka z pizzą, lodami i koncentraty owocowe.

Zadzwonił telefon. Dan zatrzasnął lodówkę i rzucił okiem na wyświetlacz: na ekranie na nocnym stoliku pojawił się napis:

SENATOR THORNTON, WASZYNGTON.

— Telefon, odebrać — krzyknął i popędził w stronę łóżka.

Na ekranie pojawiła się twarz Jane. Chyba była w biurze; Dan zobaczył jakieś zdjęcia wiszące na pokrytej boazerią ścianie z tyłu. Miała na sobie szytą na zamówienie bluzkę, ale kasztanowe włosy opadały jej luźno na ramiona. Po godzinach, pomyślał Dan. Sama w biurze po długim dniu pracy.

— Witaj, Jane — rzekł, przysiadając na brzegu łóżka.

— Dzwoniłeś — powiedziała. — Ale ja wolałam poczekać z oddzwonieniem, dopóki wszyscy sobie nie poszli.

— Tak, domyśliłem, że tak chcesz zrobić — to było kłamstwo, ale wypowiadając je, uświadomił sobie, że powinien był się domyślić.

— Zrobiłeś na Morganie duże wrażenie.

— Miło było cię znów zobaczyć.

— On chce włączyć twój program związany z satelitą do swojej polityki dotyczącej energii, Dan.

— Nie widziałem cię od dnia, kiedy mosty wyleciały w powietrze.

— Dan, trzymajmy się tematu.

— Ty jesteś moim najważniejszym tematem. Próbowała się skrzywić, ale w kącikach jej ust zatańczył lekki uśmieszek.

— Dan, to było dawno temu.

— Sześć lat, jeden miesiąc i… — policzył szybko w pamięci — …jedenaście dni.

Odwróciła na chwilę wzrok, a kiedy znów na niego spojrzała, odzyskała panowanie nad sobą.

— Jeśli chcesz, żeby Morgan ci pomógł — rzekła, z całą powagą — musisz obiecać, że poprzesz jego kandydaturę, Dan.

— Tak, wiem. Ręka rękę myje, to cała polityka. Ale mnie interesujesz tylko ty.

— A nie twój satelita energetyczny? Wziął głęboki oddech.

— Ty jesteś najważniejsza, Jane.

— W San Francisco tak nie było.

— Teraz jest. Rzucę tym wszystkim. Sprzedam firmę Yamagacie, Garrisonowi albo miejscowemu złomiarzowi.

Tym razem naprawdę się uśmiechnęła. Ale w jej oczach czaił się smutek.

— Wiesz, że nie zrobiłbyś niczego takiego. Oboje wiemy, że to bzdura. Nie zrezygnowałbyś ze swojej pracy, swojego życia.

— Sprawdź mnie.

— I nie wolno ci sprzedawać firmy, ani Yamagacie, ani nafciarzom.

— Będę mężem pani senator. Będę siedział cicho w domu, pokazywał się z tobą na przyjęciach, zabierał cię do domu i kochał się z tobą całą noc aż do rana.

Jej uśmiech zgasł.

— Dan, już za późno.

— Dlaczego? Jesteś ze Scanwellem?

— Po prostu dla nas za późno. Oboje mamy ważne rzeczy do zrobienia.

— Mam to gdzieś, Jane. Kocham cię. Nie ma niczego ważniejszego od ciebie.

— Są ważniejsze rzeczy! — zaprotestowała. — Ważniejsze jest sprawienie, żeby Morgan został prezydentem. Uwolnienie Stanów Zjednoczonych od zależności od Bliskiego Wschodu jest jeszcze ważniejsze.

Potrząsnął głową.

— Może jest, ale to już nie moja działka. Świat będzie musiał sam zatroszczyć się o swoje problemy. Interesujesz mnie tylko ty.

— Dan, ten kraj potrzebuje Morgana Scanwella w Białym Domu. Żaden z pozostałych kandydatów nie ma ani jaj, ani sensownego pomysłu…

— Sypiasz z nim, tak?

Pytanie najwyraźniej jej nie zaskoczyło.

— To nie twój interes, Dan — odparła sztywno.

— Tak. Jasne. I Scanwell też nie. Moglibyście oboje wskoczyć do Zatoki Meksykańskiej.

— Dan, nie możesz…

— Powodzenia na drodze do Białego Domu, Jane. Wdusił przycisk telefon tak mocno, że prawie zrzucił go z nocnego stolika.

HOUSTON, TEKSAS

Lecąc maślanożółtym Beechem Staggerwingiem na stare lotnisko Hobby, Dan pomyślał, że śródmieście Houston, z kolekcją drapaczy chmur, wyglądało dokładnie tak, jakby zbudował je jakiś hollywoodzki scenarzysta z myślą o „mieście przyszłości”. Szkło i stal, a każdy budynek wyglądający jeszcze bardziej jarmarcznie od poprzedniego.

Adair zaproponował, że może pilotować, ale Dan powiedział mu, żeby pilnował zespołu FML prowadzącego dochodzenie. Poleciał do Houston sam, małym, firmowym „skoczkiem po kałużach”, prawdziwym dwupłatowcem Staggerwing. Był wolny i głośny, i wibrował jak robot kuchenny, ale Dan uwielbiał jego staroświeckie piękno, pełne wdzięku kształty i wierną niezawodność. On i Tenny odrestaurowali go osobiście, i Dan cieszył się każdym brzęknięciem i stukiem, gdy podchodził do lądowania, podskakując w podmuchu Boeniga 737 lądującego przed nim.

Garrison wysłał po niego limuzynę — czekała na rampie koło parkingu, do którego podkołował Dan. Randolph złapał letnią marynarkę i opuścił samolot. Czarnoskóry szofer, stojący w upale obok limuzyny, miał na sobie czarną liberię. Dan poczuł, że mu go żal. Gdy podchodził do limuzyny, szofer otworzył przed nim drzwi. Dan zauważył, że silnik pracuje, a klimatyzacja jest włączona na cały regulator. Nie miał serca mówić kierowcy, żeby ją trochę przykręcił.

W biurze Garrisona w wieży także było tak zimno, że można było dostać gęsiej skórki. W hallu przywitała go recepcjonistka, smukła, długonoga brunetka o ciepłym uśmiechu i seksownych oczach. Zaprowadziła go do windy oznaczonej tabliczką WINDA PRYWATNA, która zawiozła ich oboje na najwyższe piętro wieżowca.

Kiedy drzwi windy stanęły otworem, Dan dostrzegł, że całe piętro to jedna wielka dżungla.

— Wygląda to trochę jak Park Jurajski — zauważył. Uśmiech brunetki przygasł.

— Pan Garrison uwielbia przyrodę — mruknęła. Przyrodę, pomyślał Dan, idąc za swoją towarzyszką między donicami wypełnionymi barwnymi kwiatami i rurami, w których rosły prawdziwe drzewa. Pachniało tu jak w ogrodzie, świeżo skoszoną trawą, i Dan zaczął się zastanawiać, czy to prawdziwy zapach, czy też jest tłoczony tutaj z powietrzem, zielonymi rurami zwieszającymi się nad roślinami. Sufit składał się głównie ze szkła, mocno barwionego, dzięki czemu cały apartament nie zmienił się piekarnik. Garrison przekształcił całe ostatnie piętro w pieprzoną szklarnię, pomyślał Dan. Pewnie uważa się za ekologa — a tymczasem jego ludzie przekopują pół świata, żeby znaleźć ropę.

Przeszli przez łuk starannie przystrzyżonej zieleni, obok dwóch biurek stojących po obu stronach zielonej ścieżki; przy każdym siedziała piękna, smukła kobieta. Garrison lubuje się w wystawnej scenerii, pomyślał. A może chce zrobić wrażenie na gościach.