Obeszli dwumetrowy żywopłot. I oto Wendell T. Garrison we własnej osobie, na elektrycznym wózku inwalidzkim, za biurkiem tak wielkim, że mogłoby służyć za lądowisko dla śmigłowców.
Garrison wpatrywał się z uwagą w smukły ekran wystający z biurka. Gdy Dan i jego towarzyszka weszli w pole widzenia. podniósł wzrok i ekran powoli wsunął się w powierzchnię masywnego biurka.
— Dan Randolph — zaskrzeczał Garrison, a na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się szeroki, zachęcający uśmiech. Odsunął się od biurka i objechał je dookoła, by przywitać Dana.
— Przepraszam, że nie wstaję — rzekł, wyciągając dłoń. Dan odwzajemnił uścisk. Dłoń Garrisona była sucha i chłodna; przypominała Danowi skórę węża.
— Zapraszam tutaj — rzekł gospodarz i podjechał do rogu, gdzie tuż obok okna biegnącego od podłogi do sufitu stał mały, okrągły stolik. Dan dostrzegł samochody pełzające ulicami miasta, daleko w dole. To prawie jak widok z orbity, pomyślał.
— Możesz już odejść, słonko — odezwał się Garrison do kobiety. — Jak będę czegoś potrzebował, zadzwonię.
Mimo bujnego ogrodu i nastroju szkłami w wielkim pomieszczeniu było tak chłodno, że Dan nie odczuwał potrzeby zdejmowania marynarki. Garrison miał na sobie szary garnitur, rozpiętą pod szyją koszulę i teksańską spinkę zwisającą luźno na przodzie koszuli, równie pomarszczonej jak jego pobruż-dżona twarz. Dan nie potrafił rozpoznać, jaki kamień osadzono w spince, ale oprawa na pewno była srebrna.
— Mogę pana czymś poczęstować? Coś do picia? Lunch?
— Nie, dziękuję — odparł Randolph, siadając obok gospodarza.
— Dobrze, w takim razie przejdźmy do interesów.
— Doskonale.
— Potrzebuje pan zastrzyku gotówki. Chętnie włożę w pańską firmę jakiś miliard. Ile procent udziałów mogę kupić?
Jego obcesowość działała na Dana odpychająco, ale uznał, że bezpośredniość może wyjść mu na dobre.
— Panie Garrison, nie chcę nikomu sprzedawać nawet części firmy. Chcę zachować kontrolę.
— Oczywiście, oczywiście. Tylko czy to, czego pan chce, wpisuje się jakoś w pana sytuację finansową?
— Chętnie pożyczyłbym od pana ten miliard.
— Przy dzisiejszej stopie procentowej?
— LIBOR plus jeden procent.
— Przy stopie brytyjskich bankierów? A może po naszej, dobrej starej amerykańskiej? Plus dwa.
— Londyńska bardziej mi odpowiada. Garrison zaśmiał się, co zabrzmiało jak zgrzyt.
— Cóż, masz jaja, chłopcze, muszę ci to przyznać. Dan odwzajemnił uśmiech i odparł:
— I tak łatwo ich nie oddam. Garrison pokiwał głową.
— Cóż, nie winie cię o to. Podoba ci się ta ślicznotka, która cię tu przyprowadziła? Mogę ci załatwić kolację z nią dziś wieczorem.
— Wracam dziś do Matagordy.
— Hm.
— A wracając do naszej pożyczki…
— Nie jestem zainteresowany pożyczką, synu. Skoro wykładam pieniądze, chcę mieć udziały w firmie. To rozsądne i sprawiedliwe.
Dan pokiwał głową. Musiał przyznać Garrisonowi rację.
— Kto jest teraz właścicielem Astro?
Patrząc w zimne jak kamień oczy gospodarza, Dan domyślił się, że ten już posiada takie informacje.
— Ja — odparł. — Mam większość udziałów. Wpakowałem w tę firmę każdy grosz, jaki zdarzyło mi się dorwać.
— Uhm. Kto jeszcze?
— Kilka banków. Dużo mniejszych inwestorów. Część należy do pracowników.
Garrison podrapał się w podbródek.
— Ile mają, piętnaście procent? Trafił w dziesiątkę, pomyślał Dan.
— Tak, około piętnastu.
— Dobrze, kupię piętnaście procent. Mogę z twoich udziałów. Zapłacę półtora miliarda. To powinno wpłynąć dodatnio na cenę akcji.
— Wolałbym pożyczkę. Garrison potrząsnął głową.
— Yamagata już zaproponował mi pożyczkę. Starszy pan zamrugał.
— Nie bierz pieniędzy od Japońców, synu. Wykończą cię…
— Yamagata nie był zadowolony, kiedy założyłem firmę — przyznał Dan. — To dla niego bezpośrednia konkurencja.
Garrison pomachał Danowi przed oczami kościstym palcem.
— Jeśli się boisz, że ktoś cię wygryzie z twojej własnej firmy, bój się Japońców, nie mnie.
Rozmawiali jeszcze przez godzinę, nie mogąc dojść do porozumienia. Dan obiecał Garrisonowi, że przemyśli propozycję sprzedaży Astro Corporation.
— Muszę porozmawiać o tym z członkami zarządu — powiedział.
— Więc zrób to — rzekł Garrison. — I pamiętaj, zegar tyka. Stoisz nad przepaścią, synu.
— Jakbym nie wiedział — mruknął Dan.
Gdy Dan odszedł, pod opieką brunetki, Garrison mruknął do siebie:
— Trzeba chłopakowi przykręcić śrubę. Jest za uparty, żeby wyszło mu to na dobre.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Późnym popołudniem Joe Tenny szedł szybkim krokiem ze swojego biura do biura Dana. Otworzył zewnętrzne drzwi z hukiem, czym wystraszył asystentkę Dana.
— Muszę się zobaczyć z szefem — rzekł Tenny. April szybko odzyskała panowanie nad sobą.
— Jest w Houston na spotkaniu z panem Garrisonem.
— Kiedy wraca?
Wzruszyła smukłymi ramionami.
— Późnym wieczorem.
— Spróbuj go złapać na komórkę, dobrze?
Tenny wkroczył do prywatnego gabinetu Dana. April przez chwilę wyglądała, jakby chciała go powstrzymać, ale w końcu odwróciła się z powrotem do komputera i wstukała odpowiednie polecenie.
Tenny opadł na krzesło przy biurku Dana. Na ekranie pojawiła się twarz szefa. Zanim jednak Tenny zdołał wymówić choć słowo, obraz Dana oznajmił:
— Nie mogę teraz odebrać telefonu. Proszę zostawić wiadomość i numer, a oddzwonię.
Prychając niecierpliwie, Tenny powiedział do ekranu:
— Szefie, chyba już wiem, kto jest naszym kretem. Wyśledziłem dwie osoby, które mają dostęp do kodów sterujących oraz do trasy lotu. Zadzwoń do mnie na komórkę jak najszybciej.
Zakończywszy wiadomość, Tenny wstał energicznie z fotela i wyszedł z gabinetu Dana. Gdy znów przechodził obok April, rzucił:
— Jeśli Dan zadzwoni, przełącz go na moj ą komórkę. Pilna sprawa.
— Dobrze, doktorze Tenny — odparła cicho April. Tenny zawsze grał jej na nerwach, a dziś było jeszcze gorzej niż zwykle.
Dziewiąta wieczorem i nadal cisza, Dan się nie odezwał, złościł się w duchu Tenny, maszerując po platformie otaczającej hangar. Spojrzał przez balustradę na rozciągnięty na betonowej posadzce wrak. Od chwili gdy po południu wpadł do biura Dana, dzwonił do niego jeszcze cztery razy; niestety, dodzwonił się tylko do tej durnej automatycznej sekretarki. Po co mu telefon komórkowy, skoro i tak cały czas ma wyłączony?
Dobrze, przyznał w duchu Tenny, Dan nie chciałby, żeby ktoś mu przeszkadzał telefonami podczas spotkania z Garriso-nem. Ale teraz powinien już lecieć z powrotem. Pewnie nadal nie włączył pieprzonego telefonu, bo leci Staggerwingiem. Nocny lot tym złomem jest niełatwy nawet bez rozpraszających uwagę telefonów, przyznał w duchu.
Nie mogę tak siedzieć i czekać, poskarżył się Tenny w duchu. Wyszarpnął telefon z kieszeni, żeby upewnić się, że jest włączony i działa. Dobrze, pomyślał, wpychając telefon z powrotem do kieszeni, nie ma sensu tu siedzieć i dłubać w nosie. Ruszył w dół po metalowych stopniach, a stukot jego butów odbił się echem po pogrążonym w ciemnościach hangarze.