— Chryste, tylko nie to — mruknął. Najpierw wahadłowiec, a teraz to. Jestem zrujnowany. Załatwili mnie.
Krążąc wokół dopalających się szczątków, Dan zrozumiał, że oto ziściły się jego najgorsze obawy. W miejscu, gdzie kiedyś była instalacja do wytwarzania wodoru, teraz buzowały płomienie. Trawa płonęła; rozprzestrzeniający się pożar dotarł do nadwątlonego ogrodzenia, które otaczało instalację. Dostrzegł, że w dole nie ma nic poza dopalającym się zgliszczami. Pewnie okna wyleciały w promieniu wielu kilometrów.
Na drodze po drugiej stronie zatoki Dan dostrzegł światła samochodów pędzących w kierunku pożaru. Miejscowa straż pożarna, pomyślał. Ochotnicy. Będą musieli wyciągnąć z łóżka faceta od promu.
Żeby tylko nikomu nic się nie stało, modlił się w duchu do Boga, w którego nie wierzył. Żeby tylko nikomu nic się nie stało. Okrążając płonące pobojowisko, dostrzegł resztki jakiegoś samochodu albo innego pojazdu.
Tenny? Serce zamarło Danowi w piersi. Samochód Ten-ny’ego jeździł na wodorze. Mój Boże, czy on tam był, kiedy to wszystko wybuchło?
— Staggerwing zero dziewięć — w słuchawkach rozległ się głos kontrolera — podaj pozycję.
Dan powrócił do rzeczywistości. Chciał powiedzieć: właśnie okrążam piekło. Zostałem potępiony i zesłany do piekła.
Dan próbował dodzwonić się do biura z lotniska, ale nikt nie odbierał. Zastanawiał się, czy tam nie pojechać, ale uprzytomnił sobie, że prom popłynął ze strażakami i pewnie nie wróci do rana. Wynajął więc pokój w motelu na lotnisku i próbował zasnąć. Próbował.
Z samego rana Dan poleciał z Lamar na własne lądowisko, z przekrwionymi i zapuchniętymi oczami. Lokalne radio podało krótką informację o eksplozji w bazie Astro. Stacje radiowe z Houston nawet o tym nie wspomniały.
Poczekajcie, aż się dowiedzą, że wyleciała w powietrze instalacja wodorowa, pomyślał Dan, gdy koła Staggerwinga dotknęły pasa. Przylecą tu z Nowego Jorku i Transylwanii, żeby wszystkim opowiedzieć, jak niebezpieczny jest wodór.
Biegnąc po schodach do swojego biura, był w kwaśnym humorze. April siedziała już przy biurku, z czerwonymi i zapuchniętymi oczami.
— Czy ktoś… — Dan zamilkł. Jeden rzut oka na twarz asystentki powiedział mu wszystko. — Kto to był?
— Doktor Tenny — odparła April i wybuchła płaczem.
— Nie żyje?
Pokiwała głową, szlochając.
— Dwakroć do piekła i z powrotem — mruknął Dan, mijając biurko April i kierując się do własnego biura.
Passeau już tam był, bez marynarki; stał przy oknie z kubkiem parującej kawy w ręce.
Odwrócił się, gdy Dan stanął przy swoim biurku.
— Tenny został zabity — oznajmił Passeau pustym, zrezygnowanym tonem. Dan dostrzegł, że wygląda na zmęczonego i oczy ma podkrążone, jakby tej nocy też nie spał. — Został zamordowany.
Passeau podszedł do wyściełanego krzesła przed biurkiem Dana i usiadł. Pociągnął ostrożnie łyk kawy.
— Wczoraj wieczorem, koło dziesiątej, dzwonił do mnie do motelu.
Dan pochylił się i oparł łokcie na biurku.
— Byłem w barze, jak zwykle.
— Joe zostawił wiadomość?
— Powiedział, że wie, kto dokonał sabotażu wahadłowca. Zanim odsłuchałem wiadomość…
— Został zamordowany — powtórzył Dan. Passeau skinął głową.
— Pewnie próbował też dodzwonić się i do mnie — Dan odpiął telefon od zaczepu przy pasku. Pięć wiadomości, wszystkie od Joe. Gdybym nie wyłączał tego pieprzonego telefonu, Joe by żył, wyrzucał sobie Dan.
— Szef służby przeciwpożarowej hrabstwa prowadzi dochodzenie w miejscu wypadku — rzekł Passeau. — Zaraz będzie tu więcej agentów niż twoich pracowników.
Dan wziął głęboki oddech, próbując uspokoić bijące serce.
— Claude, musisz mi pomóc.
Brwi Passeau powędrowały lekko w górę.
— Skoro Joe powiedział, że wie, kto doprowadził do katastrofy lotu Hannah, skoro ktoś go zamordował, żeby zmusić go do milczenia…
— Potrzebujesz kogoś, kto zbada jego ślady.
— Tak.
Passeau milczał przez długą chwilę, po czym potrząsnął głową.
— Już zadzwoniłem do biura FBI w Houston.
Dan przymknął oczy. Dobrze, powiedział sobie, to było nieuniknione. Może powinienem był do nich zadzwonić tydzień temu.
— Nie możemy tak po prostu siedzieć i czekać, aż federalni zrobią swoje, Claude — odezwał się do Passeau.
— Chyba nie sądzisz, że ja…
— Nie proszę cię o zrobienie czegoś, czego nie chcesz robić — przerwał mu niecierpliwie Dan. — Chcę prześledzić, co robił Joe. Chcę, żebyś pomógł mi zebrać dowody.
— Jako konsultant? — Passeau o mało się nie uśmiechnął.
— Bezpłatny.
Śledczy FML tym razem się nie uśmiechnął.
— I nieoficjalny, proszę. Nie chcę, żeby moi przełożeni dowiedzieli się, że odwalam dla ciebie jakąś fuchę.
— Zrobisz to?
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że podążanie śladami Tenny’ego może być niebezpieczne? Zabili go, bo był blisko rozwiązania.
— Kogo jeszcze mamy?
— Federalne Biuro Śledcze. Czasem zdarza im się złapać jakiegoś przestępcę.
Dan skrzywił się.
— Zanim przekonam po dwakroć przeklętych federalnych, że popełniono przestępstwo, morderca będzie w Timbuktu.
— Podejrzewam, że tak. Oficjalnie katastrofa wahadłowca nadal jest uważana za wypadek.
— Wiesz, że tak nie było.
— Tak, moim zdaniem to nie był wypadek. Ale nie mamy na to żadnych dowodów.
— Joe powiedział, że ma dowody.
— I już nie żyje.
— Wiesz, Claude — rzekł wolno Dan — może pomógłbyś szefowi służby przeciwpożarowej. Na pewno ma pełne ręce roboty.
— Pewnie tak. Mogę z nim porozmawiać. Oczywiście, nieoficjalnie.
— Oczywiście. Passeau wstał z krzesła.
— Doskonale. Idę na nieoficjalną pogawędkę z szefem służby przeciwpożarowej.
Dan życzył mu szczęścia. Kiedy Passeau wyszedł, Dan włączył komputer i zastanawiał się, co dalej zrobić z firmą. Do licha, pomyślał, nie będzie łatwo zdobyć pieniądze na wypłaty w przyszłym tygodniu.
Pod koniec długiego, męczącego dnia Dan siedział przy biurku, z podkasanymi rękawami, ze stertą papierów na biurku i kolumnami cyfr na ekranie komputera, które wyglądały tym gorzej, im dłużej na nie patrzył.
Z niechęcią wezwał April. Pojawiła się w drzwiach. Oczy miała suche, ale nadał wyglądała jak kobieta, która straciła dziecko.
— Połącz mnie z Garrisonem, dobrze? — poprosił.
— W Houston?
— Tak. W Houston.
Wróciła do biurka, a Dan rzekł w duchu: nie masz wyboru. Albo sprzedasz część firmy Garrisonowi, albo nic z tego nie będzie.
KIOTO, JAPONIA
Saito Yamagata siedział w kucki na macie tatami przy niskim stoliku, pokrytym laką tak lśniącą, że widział swoje odbicie na blacie. Wokół stołu siedziało jeszcze pięciu mężczyzn, wszyscy starsi od Yamagaty, siwowłosi lub szpakowaci, niektórzy łysiejący, a niektórzy z ogoloną głową, jak dawni samurajowie. Wszyscy mieli na sobie zachodnie garnitury, ciemnoszare lub ciemnobłękitne.
Wszędzie porozstawiano delikatne czarki z herbatą, ale w pomieszczeniu nie było służącego, który mógłby ją nalać. Spotkanie wymagało najbardziej rygorystycznych środków bezpieczeństwa.