Выбрать главу

— Dobrze. — Al-Baszyr pochylił się lekko do przodu, a Garrison oparł pokryte starczymi plamami ręce na stole.

— Jak już mówiłem, Tricontinental działa w branży energetycznej, nie tylko w naftowej — rzeki al-Baszyr, prawie szeptem.

— W naszym interesie leży kontrolowanie j ak największej części rynku energii. Nie tylko ropy. Musimy kontrolować wszystkich możliwych konkurentów ropy, także Randolpha i jego satelitę energetycznego.

— Kontrolować — mruknął Garrison. Al-Baszyr pokiwał ponuro głową.

— Tak. Nie tylko w nich inwestować. Nie tylko umoczyć. Musimy kontrolować zasoby energetyczne świata.

Zamknął dłoń w silną, twardą pięść.

On ma rację, powiedział sobie Garrison. Ten skurwiel ma rację. I teraz się odsłonił. Myśli, że zdoła odsunąć mnie na boczny tor, żebym stał się zwykłym pionkiem. On chce władzy, najzwyczajniej w świecie, i sprytnie się do tego zabiera. Ale bardzo się myli, jeśli uważa, że położę się i pozwolę po sobie deptać.

Jadąc limuzyną do apartamentu hotelowego, al-Baszyr zadzwonił do swojego sekretarza zajmującego się podróżami, by odwołać spotkanie w Singapurze i zorganizować weekendową podróż do Austin.

Składając telefon i wsuwając go do kieszeni marynarki, sięgnął po mikrofon interkomu. Siedzący z przodu szofer spojrzał w lusterko wsteczne.

— Roberto, należy zakończyć tę sprawę z technikiem Astro.

Szofer skinął głową.

— Mówiłeś, że Randolph podąża tropem Tenny’ego. Prędzej czy później znajdzie naszego człowieka.

— Taa. Gołąbek denerwuje się coraz bardziej, chce forsy, żeby jak najszybciej stąd wyjechać.

— Daj mu, czego chce. I załatw go, kiedy będzie się najmniej tego spodziewał.

— Zrobi się.

— I tym razem ma to wyglądać na wypadek. Żadnych eksplozji.

Al-Baszyr widział w lusterku wstecznym zaledwie ciemne oczy Roberta, ale wydało mu się, że Roberto się uśmiechnął.

— Chciał pan przekonać ludzi, że wodór jest niebezpieczny, tak? Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu.

Ten Latynos robi się bezczelny, pomyślał al-Baszyr. Odwzajemnił jednak uśmiech.

— Żadnych eksplozji. Chcę, żeby to wyglądało na samobójstwo. Z powodu poczucia winy.

— Tak, pewnie — mruknął Roberto, wjeżdżając na ruchliwą drogę dojazdową do hotelu.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Zachodzące słońce było już na tyle nisko, że promienie wpadały przez okno biura Dana. Dostrzegł je też w oczach Lynn Van Buren; skrzywiła się boleśnie, więc wstał i zaciągnął rolety.

— Dzięki — rzekła inżynier.

— Czemu nie powiedziałaś? Uśmiechnęła się.

— Nie musiałam, szefie. Rozumiesz język ciała.

Lynn Van Buren była niezwykłym inżynierem. Na Politechnice Kalifornijskiej kształciła się w dziedzinie biofizyki i matematyki. Lubowała się w doświadczeniach, jak typowy szczur laboratoryjny, który uwielbiał brudzić sobie ręce i bawić się rozklekotanym sprzętem, tak przerażającym mniej cierpliwych badaczy. Zajęła się inżynierią, kiedy rozpoczęła pracę nad eksperymentami z dziedziny biofizyki, które miały być przeprowadzane w kosmosie, z zastosowaniem pełnej automatyki.

Po jakimś czasie odkryła, że bardziej fascynują ją rakiety niż to, co przewoziły. Została jednym z pierwszych pracowników Astro Manufacturing Corporation. Po roku działania firmy była najważniejszą asystentką Joe Tenny’ego.

Lynn Van Buren siedziała teraz przy biurku Dana, z łobuzerskim uśmiechem na twarzy. Była tuż po czterdziestce, niska i krępa, z dołkiem w podbródku, krótko ostrzyżonymi włosami o mysim kolorze, orzechowymi oczami, w których czaiła się inteligencja i poczucie humoru. Miała na sobie granatowy garnitur, a na szyi nosiła zupełnie do niego niepasujący sznur pereł.

— Jakie wieści z hangaru B? — spytał Dan.

— Po to właśnie chciałam się z tobą spotkać, szefie. Numer dwa jest gotowy do lotu.

Dan uśmiechnął się, mimo wszystko.

— Gotowy?

— Wczoraj wieczorem przeprowadziliśmy ostatnie testy. Chciałam przybiec i powiedzieć ci o tym osobiście.

Radość Dana szybko jednak zgasła.

— FML skończy to dochodzenie na święty nigdy.

— Nie pozwolą nam polecieć, dopóki nie skończą?

— Raczej nie. I nie mam do nich o to pretensji. Lynn zrobiła przebiegłą minę.

— Nawet jeśli lot będzie bezzałogowy?

— Bezzałogowy?

— Tak — odparła stanowczo Lynn. — Możemy sterować nim zdalnie. Za pierwszym razem też tak robiliśmy, pamiętasz?

— Zanim przejęła go Hannah, oczywiście.

— Więc FML nie będzie chyba miało nic przeciwko lotowi bezzałogowemu?

Dan zastanowił się przez chwilę.

— Nie wiem. Muszę pogadać z Passeau.

Zbliżała się północ. W hangarze było cicho i ciemno. Tylko Dan siedział w biurze, po ciemku, a jedyne światło padało z ekranu jego komputera. Przyglądał się wiadomości, którą dostał:

Pan Morgan Scanwell, gubernator Teksasu, zaprasza serdecznie na przyjęcie koktajlowe i kolację w sobotę, 28 sierpnia…

Do zaproszenia była dołączona wiadomość wideo od Jane:

— Dan, przyjedź, zapraszamy. W poniedziałek rano Morgan ogłosi, że będzie kandydował na prezydenta, więc chcemy spędzić wieczór w gronie jego zwolenników.

A księżyc jest z zielonego sera, pomyślał Dan. Po co miałbym lecieć do Austin? Żeby pomóc Scanwellowi? Jak dotąd nie kiwnął palcem, żeby pomóc mnie.

Szczerze mówiąc, co takiego gubernator Teksasu może dla mnie zrobić? Może, jak zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, coś się uda, ale zanim to nastąpi, będzie to tylko puste gadanie. A zanim nowy prezydent zostanie zaprzysiężony, Astro znajdzie się pod sekwestrem sądowym.

Patrzył na twarz Jane, zastygłą na ekranie i wiedział, że i tak poleci wszędzie, do Austin, na biegun południowy albo na Marsa, żeby tylko znów ją zobaczyć. Bez względu na ból.

Klikając ikonę odpowiedzi, Dan przywołał na twarz uśmiech i rzekł jowialnie:

— Dzięki za zaproszenie, Jane. Stawię się, we fraku, pod muchą i w butach do tańca.

Zamknął wiadomość z zaproszeniem. Na ekranie pojawiło się to, nad czym pracował, zanim dotarła wiadomość od Jane: lista nazwisk opracowana na podstawie archiwum osobowego, które Tenny przeglądał w dniu, gdy zginął.

Poczuł, jak znów ogarnia go gniew. Joe nie zginął w wypadku. Zaprojektował tę po dwakroć przeklętą instalację. Znal każdy spaw i każdy kołnierz. To nie był wypadek. Ktoś wysadził instalację w powietrze. Ktoś zamordował Joe. I Hannah. Ja mogę być następny.

Dziwne, ale ta myśl go uspokoiła. Polujecie na mnie, zwrócił się w myślach do nieznanych morderców. Doskonale, możecie próbować. Tymczasem ja zapoluję na was. Znajdę was, tchórzliwe dranie. Ja sam. I przybiję wam jaja gwoździami do ściany.

Pomyślał o Passeau i całym tłumie ekspertów prowadzących dochodzenie w sprawie budowy wahadłowca. Nadal pracują, zakładając, że to z wahadłowcem było coś nie tak. Passeau ma lepsze informacje, ale jak dotąd nie przekonał reszty swojej załogi, że to był sabotaż. Może nie próbuje. Może on też był w to zamieszany.

Nie, pomyślał Dan, potrząsając głową. Nie mógł mieć nic wspólnego z wypadkiem. Był wtedy w swoim biurze w Nowym Orleanie. Przynajmniej tak twierdzi. Może powinienem to sprawdzić.

Lista na ekranie zawierała nazwiska pracowników, których dane Tenny oglądał przez te kilka tygodni po katastrofie wahadłowca. Muszę prześledzić jego kroki, pomyślał Dan ze znużeniem. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wydał komputerowi polecenie ustawienia nazwisk w porządku chronologicznym. Zaczniemy od ostatnich, pomyślał Dan. Pogadam z ludźmi, których dane Joe oglądał w dniu, gdy zginął, a potem przejdę do wcześniejszych…