— To nas wykończy — warknął al-Baszyr.
Cała reszta patrzyła na niego, nie ukrywając wrogości.
— Pozwolę sobie przypomnieć, że wszystkie zwycięstwa naszych ludzi nad Ameryką drogo nas kosztowały. Po jedenastym września doszło do wyniszczenia talibów w Afganistanie. Nieprzejednanie Saddama Husseina doprowadziło do inwazji na Irak i upodlenia tego kraju. Nasze największe zwycięstwo, Dzień Mostów, skończyło się katastrofą i permanentną amerykańską „ochroną” pól naftowych Zatoki Perskiej.
— Przecież nie zajęli pól w Iranie! — warknął mułła.
— Ani w Arabii — dodał Saudyjczyk.
— Do tego dojdzie — ostrzegł al-Baszyr — jeśli znów uderzymy otwarcie.
— Przecież oni nie wiedzą, że to my stoimy za katastrofą wahadłowca — przypomniał generał. — A katastrofa zdyskredytowała samą ideę wahadłowca.
— I bardzo dobrze — przyznał al-Baszyr. — Jeśli jednak wysadzimy satelitę, spadnie na nas zemsta Amerykanów.
W pomieszczeniu znów zrobiło się cicho. Po chwili przemówił generał.
— Co więc powinniśmy zrobić?
Al-Baszyr o mało się nie uśmiechnął. Mam ich, pomyślał. Z całą powagą odparł:
— Powinniśmy wykorzystać tego satelitę. Do własnych celów.
SATELITA ENERGETYCZNY
W ciszy i w pustce, ponad 35 tysięcy kilometrów nad równikiem, unosi się potężny, płaski kwadrat o boku o długości czterech kilometrów. Krąży z prędkością równą prędkości obrotowej Ziemi: pozostaje zawsze nad tym samym punktem na jej powierzchni. Z Teksasu wygląda jak wielka jasna gwiazda na południu, prawie w połowie odległości między horyzontem a zenitem. Gdyby wiedzieć dokładnie, w które miejsce patrzeć, można by go dostrzec nawet w świetle dnia.
Ekipie pracującej przy jego montażu przypomina wielką, kwadratową wyspę. Strona zwrócona do Słońca jest czarna i lekko lśni; ogniwa słoneczne chciwie spijają energię słoneczną i w ciszy przetwarzają ją na prąd elektryczny. Dolna część satelity, zwrócona w stronę Ziemi, jest najeżona antenami mikrofalowymi i obudowami, w których znajdują się konwertery i magnetrony, a także tymczasowe pomieszczenia dla robotników. Odziani w skafandry robotnicy, wyglądający jak karzełki przy olbrzymim satelicie, krążą wokół satelity na przypominających miotły skuterach próżniowych — prostych pojazdach składających się głównie z małego silniczka rakietowego i strzemion, do których można włożyć obute stopy.
Daleko w dole, na pustynnych terenach dzierżawionych od stanu Nowy Meksyk, rozpościera się szerokie na osiem kilometrów pole anten odbiorczych, które wyglądają jak tysiące metalowych wieszaków wbitych w ziemię. Anteny odbiorcze, jak okreslająje technicy, czekają na wiązkę mikrofalową, którą pewnego dnia prześle satelita.
W 1968 r. doktor Peter S. Glaser, inżynier zatrudniony przez firmę Arthur D. Little Inc. z Cambridge, stan Massachu-setts, wynalazł satelitę energetycznego.
Pomysł Glasera był prosty. Ogniwa słoneczne przekształcają światło słoneczne w elektryczność; ten pomysł wykorzystywano już na statkach kosmicznych od czasów satelity Vanguard w 1958 r. Czemu więc nie zbudować satelity specjalnie po to, żeby wytwarzać energię elektryczną z nieprzerwanego strumienia słonecznego światła i przesyłać ją do stacji odbiorczych na Ziemi? Podstawowe technologie były już dostępne: ogniwa słoneczne, stosowane na przykład w kalkulatorach kieszonkowych, miały generować energię elektryczną; przekaźniki mikrofalowe, które montuje się w kuchenkach mikrofalowych, miały przekazywać energię na Ziemię. Anteny odbiorcze na powierzchni Ziemi miały przekształcać energię mikrofal z powrotem na prąd elektryczny.
Problem natury technicznej był jeden: satelita energetyczny musiałby być ogromny, szerokości kilku kilometrów. Mógłby jednak generować energię elektryczną o mocy tysięcy megawatów i przesyłać ją na Ziemię. Bez wytwarzania zanieczyszczeń, bo satelita nie zużywa żadnego paliwa. Elektrownią byłoby samo Słońce, jakieś sto pięćdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi.
W latach 70. NASA i Ministerstwo Energetyki przeprowadziły wspólne badania na temat wykonalności takich satelitów słonecznych; wnioski sugerowały, że koszty wyniosłyby wiele milionów dolarów. Pomysł został odłożony na półkę.
Tak się jednak nie stało w Japonii. W lutym 1993 r. japoński Instytut Badań Kosmicznych i Astronautyki przeprowadził w kosmosie pierwszy eksperyment polegający na przesłaniu wiązki mikrofal z jednego statku do drugiego. Jej moc wynosiła zaledwie 900 watów, a eksperyrnent trwał poniżej jednej minuty. Był to jednak pierwszy krok na drodze japońskiego programu SunSat, którego celem miało być zbudowanie eksperymentalnego satelity, mogącego przesyłać na Ziemię energię o mocy dziesięciu megawatów.
W drugiej dekadzie XXI wieku światowy rynek energetyczny osiągnął wartość ponad biliona dolarów rocznie. Większość energii była wytwarzana z paliw kopalnych: węgla, gazu ziemnego i ropy naftowej, pochodzącej głównie z Bliskiego Wschodu. W Japonii, gdzie istniały ścisłe związki między rządem a prywatnym korporacjami, program SunSat zosta! dyskretnie przekazany nowej firmie Yamagata Industries Corporation, która zbudowała demonstracyjnego satelitę energetycznego na niskiej orbicie. Przesyłał on energię o mocy dwunastu megawatów do stacji odbiorczej na pustyni Gobi. Program Yamagaty miał być w założeniu międzynarodowy; korporacja zatrudniała inżynierów i techników z wielu krajów, między innymi Daniela Hamiltona Randolpha, młodego inżyniera elektryka, który właśnie odebrał dyplom Virginia Polytechnical Institute.
Choć satelity energetyczne nie miały korzystać z żadnych paliw kopalnych ani radioaktywnych, wielu ekologów protestowało przeciwko transmitowaniu potężnej wiązki mikrofal w atmosferze. Rysowali obrazki z ptakami, które zostały usmażone żywcem podczas przelotu przez wiązkę, i twierdzili, że wiązka będzie mieć długofalowy wpływ na klimat. Dlatego właśnie pierwsza japońska stacja została zlokalizowana w dalekiej, słabo zaludnionej Mongolii. A promień mikrofal byl tak rozproszony, że konie mogły się paść między antenami i nic im się nie działo.
Kiedy satelita demonstracyjny rozpoczął pracę, Dan Randołph wrócił do rodzinnych Stanów i założył Astro Manu-facturing Corporation. Powołując się na sukces Japończyków, przekonał konsorcjum amerykańskich i japońskich finansistów do zapewnienia firmie wsparcia kapitałowego w celu zbudowania pełnowymiarowego satelity energetycznego, mogącego przesyłać na Ziemię dziesięć tysięcy megawatów. Tłumaczył im, że choć koszty kapitałowe zbudowania stacji orbitalnej są cztery albo pięć razy większe odbudowy elektrowni atomowej, koszty operacyjne są tak niskie, że satelita zacznie przynosić dochód po trzech latach od daty uruchomienia. A kiedy pierwszy pełnowymiarowy satelita zacznie działać, koszty kapitałowe następnych znacznie spadną.
Poplecznicy Yamagaty w japońskim rządzie powiedzieli mu, że zdrada Amerykanina to typowe zachowanie cudzoziemca i tego się właśnie spodziewali. Yamagata milczał i cierpliwie czekał. W milczeniu obserwował, jak firma Randolpha błyskawicznie buduje satelitę energetycznego, podczas gdy jego własnej firmie szło to znacznie wolniej.
Starannie unikając brania pieniędzy od rządu i związanych z tym uciążliwych wymagań, Randolph zatrudnił setki robotników. Zatrudnił ekspertów z NASA do wyszkolenia swoich ludzi i przekonał takie giganty przemysłu kosmicznego, jak Boeing i Lockheed Martin, do masowej produkcji rakiet nośnych służących do wynoszenia na orbitę ludzi i sprzętu. Niestety, nawet mimo obniżenia kosztów dzięki masowej produkcji koszty operacyjne doprowadziły Astro Corportion na skraj bankructwa.