Выбрать главу

Zatrzymał się i spojrzał na ekran. Ostatni ludzie, których sprawdzał Joe, pomyślał. Pod tą datą figurowały trzy nazwiska. Joe rozmawiał z tymi trzema osobami i tego wieczora zginął. To musi być ktoś z nich! Musi!

Elyana Mechnikov.

Peter Larsen.

Oren Fitch.

Jedno z nich jest mordercą, powtórzył Dan. Może więcej niż jedno. Może cała trójka!

Choć nie przepadał za statkami, Roberto popłynął ostatnim promem na wyspę Matagorda i pojechał poobijaną, wynajętą półciężarówką do motelu, który znajdował się parę kilometrów od ogrodzonych terenów Astro. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na Latynosa w poplamionym kombinezonie, mimo jego wzrostu. Największym problemem, jaki Roberto napotkał przy ostatniej wizycie na wyspie, było przedostanie się przez główną bramę Astro, ale choć od katastrofy wahadłowca nie minął nawet miesiąc, strażnik przy bramie ledwo rzucił okiem na jego sfałszowany identyfikator. Miał na sobie mundur ochrony i strażnik uznał, że jest tym, za kogo się podaje, nowym pracownikiem zgłaszającym się na wieczorną zmianę.

Tym razem, żeby wykonać zadanie, nie musiał nawet przedostawać się do siedziby Astro. Zwierzyna miała sama przyjść do myśliwego.

Roberto zaparkował półciężarówkę przed kiepsko oświetlonymi drzwiami motelu, wszedł do pokoju i rzucił swoją torbę podróżną na zapadające się łóżko. Potem poszedł do baru, który przylegał do recepcji motelu. Roberto był wysoki, miał ramiona ciężarowca i potężnie umięśnione dłonie. Golił się starannie i zapinał wszystkie guziki swojego szarego kombinezonu, łącznie z tymi przy mankietach, żeby nie było widać tatuaży będących pamiątką po latach spędzonych w ulicznym gangu w Los Angeles.

Z głośników wiszących nad barem wydobywała się smętna muzyka w stylu country. Znużona barmanka była tlenioną blondynką, która próbowała wyglądać seksownie w biustonoszu typu push-up.

— Jeśli chce pan coś do jedzenia, to kuchnia jest czynna jeszcze przez dziesięć minut — rzekła na tyle głośno, by usłyszał ją przez nosowe pojękiwanie śpiewaka-kowboja.

— Nie, dziękuję — odparł Roberto. — Tylko piwo. Dos Equis, ciemne.

— Mamy Budweisera, Bud Lite, Michelob, Mick Lite i Coronę.

Roberto westchnął.

— Mick.

— Lite?

— Tak.

Nalała piwo do kufla i postawiła je na barze przed nim, na okrągłej papierowej podkładce.

— Za dziesięć minut zamykamy kuchnie — przypomniała.

— Już mi pani o tym mówiła.

— Rzeczywiście.

— O której godzinie pani kończy?

Uśmiechnęła się krzywo, nie odzywając się więcej, i odeszła, żeby przysiąść się do trójki Anglosasów. Roberto spojrzał w swoje piwo, próbując ukryć wściekłość. Jasne, gardzisz robolem, pienił się w duchu. Ciekawe, jaką miałaby minę, jakbym podszedł do tych gogusiów i przyłożył im w jaja?

Pociągnął łyk piwa. Uspokój się, chłopie. Nie chcesz, żeby ktoś cię zauważył. Płacą ci za to, żebyś był niewidzialny. Czekaj. Masz robotę.

Robota weszła do baru z niepewną i zmartwioną miną.

Peter Larsen był niskim, drobnym mężczyzną w średnim wieku, z rzednącymi włosami, wytrzeszczonymi z powodu nadczynności tarczycy oczami i zaczątkami piwnego brzuszka. Choć miał na sobie dżinsy i dżinsową koszulę, jaką nosili rowerzyści, wyglądał raczej na jajogłowego, jakby nigdy nie zdjął z palca pamiątkowego pierścienia z MIT. Roberto dostrzegł go w lustrze za barem i pomyślał, że Larsen przypomina raczej wystraszonego ptaka. Mógłbym go złamać w palcach jak kurzy mostek, pomyślał.

Larsen nie podszedł do baru. Rozglądał się, dopóki nie rozpoznał siedzącego samotnie Roberto, oddzielonego kilkoma barowymi stołkami od facetów, z którymi rozmawiała barmanka. Wtedy szybko wyszedł.

Roberto dokończył piwo, położył na barze pięć dolarów i wyszedł w mrok. Było nadal gorąco i duszno, niebo zasłoniły chmury. Świerszcze cykały i Roberto dostrzegł chmary owadów wirujące wokół lamp na wysokich słupach w rogach parkingu.

Jeden z samochodów mrugnął światłami. Szare, kanciaste Volvo. Roberto podszedł do niego i opadł na siedzenie pasażera. Czul się, jakby wtłoczono go do małej przestrzeni.

— Musimy porozmawiać — rzekł Larsen, wysokim głosem na granicy jęku.

— Po to przyjechałem, chłopie. Wiem, że się martwisz.

— Nie miałeś zabijać Tenny’ego!

Udając zaskoczenie w panujących w samochodzie ciemnościach, Roberto rzekł:

— Ja? Bzdura. To był najzwyklejszy wypadek.

— Dziwny zbieg okoliczności. Roberto wzruszył ramionami.

— Joe zaczął zadawać mi pytania, więc do ciebie zadzwoniłem. I tej nocy Joe zginął w wypadku.

— Zdarza się, chłopie.

— Mam tego dość — rzekł Larsen z naciskiem w głosie. — Chcę się od tego uwolnić, jak najszybciej.

— Nie mam do ciebie o to żalu.

— Potrzebuję forsy. W gotówce.

Roberto wziął głęboki oddech, po czym wypuścił powietrze.

— I jak z tym? Jeśli nie…

— Hej, chłopie, weź się uspokój. Dostaniesz forsę. Chcesz forsę, będzie forsa. Pojedźmy do ciebie. Dyskretniej niż na parkingu.

Larsen miał mieszkanie w wybudowanym przez firmę tanim bloku, jakieś dziesięć kilometrów od motelu, po drugiej stronie kompleksu Astro. Następnego ranka gospodyni znalazła jego zwłoki. Wisiał na naderwanym wentylatorze sufitowym w salonie. Policja podejrzewała samobójstwo, zwłaszcza po odsłuchaniu automatycznej sekretarki, gdzie jakiś natarczywy głos domagał się od Larsena spłacenia długów karcianych czy czegoś w tym rodzaju. Głos, oczywiście, należał do Roberta, który spał tego ranka do późna, zmęczony po dziesięciokilome-trowym spacerze z mieszkania Larsena do motelu Astro.

SEATTLE, WASZYNGTON

Znów lało, choć poranek był radosny i słoneczny. Rick Chatham wyjrzał przez zalane deszczem okno i pożałował, że nie jest w Arizonie, gdzie deszcze były równie rzadkie jak słońce w Seattle. Dom, w którym przebywał, znajdował się blisko portu, gdzie frachtowce z Chin i Japonii wypluwały ładunki z zabawkami, elektroniką, samochodami i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Globalizacja. Chatham nienawidził tego słowa. Amerykanie korzystają z taniej siły roboczej i niewolniczych obozów pracy, żeby tylko płacić o parę dolarów mniej za swoje luksusy.

Na chrzcie dano mu na imię Ulrich, co znaczy „wilcza potęga”. Podobało mu się to imię, choć nigdy o tym nie mówił. Było wiele rzeczy, o których nikomu nie mówił. Rick Chatham był człowiekiem pełnym tajemnic.

A nie wyglądał. Był nieciekawym trzydziestolatkiem, o tak przeciętnym wyglądzie, że mógł łatwo wtopić się w tłum, zupełnie niezauważony. Miał długie, blade włosy, które wiązał w kucyk, i starannie przystrzyżoną bródkę, która trochę urozmaicała jego nieciekawą twarz. W lewym uchu nosił kolczyk z brylantem i była to jego jedyna biżuteria. Wielkim bogactwem Chathama był jego umysł, jego inteligencja; był dumny z tego, że potrafi dostrzegać rzeczy niewidoczne dla innych, i z tego, że potrafi przekonać innych do swojego punktu widzenia.

Kiedy roztrzaskał się wahadłowiec Astro, Chatham nie zwrócił większej uwagi na relacje w mediach. Do chwili, gdy odkrył wielką aferę ekologiczną, której przyczyną mógł być satelita energetyczny. Odkrył ją przez przypadek: jedna ze stacji telewizyjnych, która nadała materiał o katastrofie wahadłowca, pokazała też krótkie animowane objaśnienie zasady działania satelity. To wystarczyło, żeby Chatham nabrał przekonania, że sam satelita energetyczny to bardzo kiepski pomysł.