— Ale pan nie da rady wytropić morderców sam, panie Randolph. Powinien pan zawiadomić FBI. Albo Strażników Teksasu.
— FBI powinno zbadać sprawę katastrofy. Ale nie widziałem, żeby coś robili.
Uniosła nieco brwi.
— Dobrze. Może prywatny detektyw?
— Myślałem o tym. Ale nie sądzę, żeby prywatny detektyw wiele pomógł. Przeważnie zajmują się rozwodami, podsłuchami telefonicznymi i fotografowaniem mężów przez teleobiektywy.
— Mitch O’Connell? Szef działu ochrony?
— Kompletnie bezużyteczny, poza zatrudnianiem ochroniarzy i wypełnianiem papierków. Do licha, gdyby nasza ochrona do czegoś się nadawała, nie byłoby całego tego smrodu.
— Tak sądzę — odparła, z rozczarowaniem w głosie.
— Może powinienem porozmawiać z miejscowym biurem FBI i próbować ich jakoś w to wkręcić — rzekł Dan niechętnie.
— Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić.
Na smukłej twarzy April pojawił się wyraz determinacji.
— Może ja porozmawiam z moim ojcem w Wirginii. Jest prokuratorem okręgowym i może zna w Teksasie kogoś, kto mógłby zająć się śledztwem.
Nie czekała na zgodę Dana. Wstała i podeszła do drzwi gabinetu, z taką stanowczością, że Dan nie wiedział, co powiedzieć.
Czy ona należy do spisku, zastanawiał się. Moja asystentka — doskonałe stanowisko dla kreta. Czy dzwoni do ojca, czy do jednego z tych facetów, którzy zabili Hannah, Joego i Pete’a?
Przekleństwem April Simmonds była uroda. Od pierwszego konkursu piękności, na który wysłała ją matka, kiedy April miała pięć lat, odkryła, że potrafi zauroczyć wszystkich dookoła swoim uśmiechem i dołeczkami w policzkach, a wszyscy ją uwielbiają. Kiedy jednak zmieniła się w zgrabną nastolatkę i zaczęła pojmować potęgę seksu, uświadomiła sobie też, że bycie piękną to nie wszystko. Nie dla niej. Tak, piękne dziewczęta zostawały cheerleaderkami, a nauczyciele wybaczali spóźnienia albo brak zadania. To było miłe. April jednak nauczyła się szybko, że inni — szczególnie mężczyźni — nie oczekują od ładnej dziewczyny niczego poza pięknym wyglądem. Może jeszcze układności. Bali się inteligentnych kobiet.
A April była inteligentną kobietą. Na początku nie zdawała sobie z tego sprawy, bo gdy dostawała najwyższe oceny, i ona, i wszyscy inni byli przekonani, że to dlatego, że ładnie się uśmiechała i nie sprawiała nauczycielom problemów. Była zaskoczona, kiedy poradziła sobie z najtrudniejszymi kursami, takimi jak algebra i trygonometria, bez najmniejszych problemów.
Tak samo było na studiach. Tak, rasizm stanowił pewien problem, zwłaszcza, gdy umawiała się z białymi. Poradziła sobie z tym jednak, nie dopuszczając do poważnej konfrontacji. Odkryła, że naprawdę interesuje ją uczenie się o historii i literaturze, a nawet przerażającej ekonomii. Jedyny problem pojawił się, gdy ubiegała się o przyjęcie do korporacji studentek. Niektóre z sióstr były nieszczęśliwe na sam widok wysokiej, pięknej, pełnej uroku dziewczyny o migdałowych oczach, przy której pozostałe wyglądały jak szare myszki. Tę trudność również pokonała, a nawet została wybrana na przewodniczącą kapituły.
Mężczyźni stanowili jednak problem. Mogła nimi łatwo manipulować: jej szkolne sympatie w tak dużym stopniu działały pod wpływem testosteronu, że mogłaby ich zmusić do wycieczki na Księżyc albo obrabowania dla niej banku. Na studiach zaczęła umawiać się ze starszymi mężczyznami, także z grona profesorskiego. Chciała się od nich uczyć, uczyć się o wielkim świecie poza uczelnią, uczyć się o tym, co ją czekało w życiu. A tymczasem oni głaskali ją po głowie (lub po innych częściach ciała) i wyjaśniali, że chcieliby tylko, żeby była piękna. I uległa. Kiedy próbowała rozmawiać polityce, sztuce albo czymkolwiek głębszym niż najnowszy przebój z Hollywood, wytrzeszczali na nią oczy z łękiem. I rzadko proponowali jej randkę ponownie. Zdobyła sobie reputację snobki.
Skończyła studia z wysokim stopniem z literatury angielskiej, bez żadnych ambicji robienia czegokolwiek ciekawego. Pierwszą pracą, jaką znalazła, było stanowisko redaktora w cza-sopiśmie publikowanym przez stanowe biuro promocji turystyki. Przepracowała tam pół roku. Poproszono ją, żeby się zwolniła, kiedy wytłumaczyła redaktorowi naczelnemu, że nie piszą o najważniejszych rzeczach, a pisemko staje się nudne. Jako bezrobotna, przeczytała artykuł o prywatnej firmie w Teksasie, budującej satelitę energetycznego. Ciekawe, pomyślała April Simmonds. Wysłała swój życiorys ze zdjęciem do Astro Manufacturing Corporation, ubiegając się o pracę sekretarki, jedyną, do której —jak sądziła — ma kwalifikacje. Po dwudziestu czterech godzinach dostała zaproszenie na rozmowę na wyspę Matagorda.
Personalną była stanowcza, starsza kobieta, o nieustępliwym, czujnym spojrzeniu i zasadniczym podejściu. Porozmawiała z April przez dziesięć minut, uśmiechnęła się i powiedziała, że dyrektor zarządzający i założyciel firmy potrzebuje asystentki. April przyjęła ofertę z zamiarem wykonywania swojej pracy jak najlepiej, ale niepokazywania swojemu szefowi, jak inteligentna jest naprawdę.
A potem popełniła błąd. Zakochała się w swoim nowym szefie, Danie Randołphie. Był jednym z tych rzadko spotykanych mężczyzn, których atrakcyjna, a zarazem inteligentna kobieta nie onieśmielała. April domyślała się, że on jest w kimś zakochany, w kimś nieosiągalnym. Przez to zakochała się w nim jeszcze bardziej.
A teraz chciała zrobić wszystko, żeby pomóc Danowi odkryć, kto zabił Hannah Aarons, Joego Tenny’ego i prawdopodobnie Pete’a Larsena. Wiedziała, że to może być trudne. Ale też wiedziała, że to może być bardzo niebezpieczne.
AUSTIN, TEKSAS
Przyjęcie nie odbywało się ani w rezydencji gubernatora, ani w reprezentacyjnych budynkach stanowych, ani nawet w żadnym z większych hoteli Austin. Morgan Scanwell zorganizował to skromne spotkanie ze swoimi największymi zwolennikami w domu rektora teksańskiego uniwersytetu.
Wjeżdżając wynajętym Lexusem na podjazd, Dan dostrzegł, że dom jest piękny, ukryty w głębokim cieniu ogrodu, gęsto obsadzonego azaliami, begoniami i jakarandami. Powietrze było ciężkie od słodkiego zapachu jaśminu. Para młodych ludzi w koszulkach i dżinsach pomagała gościom zaparkować samochody. Studenci, pomyślał Dan. Jakie to sprytne ze strony Scanwella, że zorganizował tę imprezę tutaj: żadnych dziennikarzy, a szychy z uniwersytetu będą miały wrażenie, że to dla nich.
Dan dostrzegł też mnóstwo ochroniarzy. Mężczyźni o obojętnym wyrazie twarzy, w sportowych marynarkach lub eleganckich garniturach, byli rozproszeni po ogrodzie, kilku stało przy frontowych drzwiach. Dan pomyślał, że pod garniturami mają broń o takiej sile ognia, że mogliby roznieść ciało studenta na strzępy.
W olbrzymim salonie było zaledwie kilkanaście osób, mężczyźni w zwykłych garniturach, kobiety w sukienkach lub spodniach. Scanwella nie było nigdzie widać. Jane też nie.
Młoda kobieta w ciemnym stroju pokojówki wniosła tacę wąskich kieliszków z szampanem. Kelnerka z firmy cateringo-wej, pomyślał Dan, choć równie dobrze mogła to być studentka dorabiająca jako kelnerka. Przez chwilę miał ochotę poprosić o kieliszek amontillado, ale uświadomił sobie, że sprawi tym kłopot dziewczynie, i wziął szampana. Potem dopiero dostrzegł, że niektórzy mężczyźni trzymają kieliszki do wódki. A więc pito też coś mocniejszego.
— Daniel Randolph?
Dan odwrócił się, słysząc czyjś głos, i dostrzegł niskiego, solidnie zbudowanego mężczyznę o okrągłej twarzy, ze starannie przystrzyżoną ciemną bródką. Jego skóra miała odcień, jakiego Dan nabywał po spędzeniu wakacji w słońcu. Mężczyzna miał na sobie jasnoszary garnitur z pastelowym zielonym krawatem starannie zawiązanym wokół kołnierzyka białej koszuli. Dan przypomniał sobie radę Poloniusza w kwestii ubioru: drogie, lecz nie jaskrawe.